Widzę dzieci, które są otwarte, radosne, które dojrzale dyskutują na różne tematy. Potrafią się mądrze buntować, bo dużo rozmawiamy o prawach dziecka, odwadze, o tym, co mogą, ale także o tym, jakie są ich obowiązki.
— Każdy z nas przeszedł przez jakiś system edukacji, pamiętamy naszych nauczycieli i nauczycielki, byliśmy uczeni, ale nie każdy z nas znalazł się po tej drugiej stronie, czyli uczenia innych.
— Nie każdy:-) Ja też się nie spodziewałam, że się znajdę po tej drugiej stronie! W dodatku z tymi najmłodszymi.
— Ja znam Ciebie z projektu edukacyjno – artystycznego w Centrum Sztuki Tańca, który wspólnie robiłyśmy z Twoją klasą trzecioklasistów. Długo nie mogłam znaleźć wychowawczyni, która weszłaby w projekt wymagający dwóch miesięcy dodatkowych godzin, niesamowitego zaangażowania, ciągłych rozmów z rodzicami i dziećmi. Totalnie urzekło mnie to, że chciało Ci się chcieć! A rzecz miała miejsce w publicznej podstawówce. Jak to się stało, że zostałaś nauczycielką i wychowawczynią klas 1-3?
— Zacznijmy od tego, że miłość do dzieci wyssałam z mlekiem matki. Mam szóstkę rodzeństwa. Opiekowałam się trójką najmłodszych.
— To masz naprawdę praktykę od małego:-)
— Można powiedzieć, że „jadę po schemacie rodzinnym”:-) A tak na serio, to bycie nauczycielką, to wiele ról i duża odpowiedzialność, jedną z najważniejszych kwestii jest zapewnienie dzieciom bezpieczeństwa. Moja klasa to obecnie 27 uczniów…
— No tak, rodzice oddają na parę godzin pod Twoje skrzydła swoje dzieci i podejrzewam, że nawet się nie zastanawiają nad tym, bo po prostu wiedzą, że tak jak Ci je oddają, tak je potem odbiorą.
— Oj tak, jedną z podstawowych rzeczy w tej pracy jest nauczyć się ogarnąć ten żywioł! Wiesz, niektóre nauczycielki traktują uczniów jak swoje dzieci. Często, gdy opowiadamy o naszej pracy, mówimy właśnie „moje dzieci”, na te swoje, z naszej klasy. A kiedy jakiś nauczyciel lub ktoś z zewnątrz krytykuje klasę, od razu coś zgrzyta, jakby krytykował moje własne dziecko.
— Takie podejście jest bezcenne, powiedziałabym – niewycenialne…
— Uwielbiam spędzać czas z dziećmi, rozmawiać z nimi, obserwować. Uważam, że miarą społeczeństwa jest jego stosunek do najmłodszych, najsłabszych.
— OK, a jaki był dalszy ciąg Twojej drogi stawania się nauczycielką? Bo przecież Twoim pierwotnym kierunkiem studiów nie jest pedagogika wczesnoszkolna.
— Studiowałam Animację Kultury na UMSC w Lublinie. Podczas studiów zaangażowałam się w teatr. Przez kilka lat tworzyliśmy fajny zespół. Robiliśmy spektakle z pogranicza tańca i performance. Jednak z czasem grupa, z którą współpracowałam, przestała funkcjonować w oparciu o partnerskie relacje i postanowiłam się oddalić. Poza tym w tamtej pracy artystycznej brakowało mi aktywizmu, dialogu. Zresztą teatru nie porzuciłam do końca. Działam w kobiecej grupie „Magdaleny Warszawa”. Robimy spektakle teatru forum. Opowiadamy o opresji kobiet. Edukujemy. Ja potrzebuję czegoś „bliżej ziemi”.
Najzwyczajniej w świecie potrzebowałam zająć się edukacją – w jakiejkolwiek formie. Poczułam też, że chcę zakończyć pewien etap w życiu. Intuicja podpowiadała mi, że praca z dziećmi może być moją drogą. Najpierw chciałam robić w Warszawie teatr z dziećmi, bo za decyzją nowej pracy poszła też decyzja zmiany miejsca zamieszkania. Ale to było bardzo górnolotne, wyobrażałam sobie, że pójdę do jakiejkolwiek placówki i gdy tylko powiem, że chcę robić teatr z dziećmi, to każdy powie: Wooow, super, proszę rób.
Okazało się, że nie jest to takie proste, że w Warszawie jest mnóstwo osób, które robią teatr dla dzieci i nikt nie czeka na taką Kingę. Poszłam więc do prywatnego przedszkola i mówię: chcę robić teatr z dziećmi, na co pani mnie pyta: ale jakie ma Pani doświadczenie, czy ma Pani przygotowanie pedagogiczne? No i pierwsza ściana! Jestem wprawdzie po pedagogice, ale animacja kultury nie ma nic wspólnego z nauczycielstwem, nie daje uprawnień pedagogicznych, byłam wówczas instruktorką teatralną. Tymczasem w przedszkolu potrzebowali wychowawcy, który będzie się zajmował dziećmi.
Nie miałam pracy i pieniędzy, byłam zielona, po studiach i pomyślałam sobie: dobra, spróbuję. Pokazałam im lekcję dramową, spodobała się i zatrudnili mnie jako asystenkę, pod warunkiem, że uzupełnię przygotowanie pedagogiczne. Po półtorarocznych studiach zostałam już wychowawczynią w grupie.
— Taki kurs też jest sporą inwestycją czasową i finansową. I później też nauczyciele ciągle się doszkalają.
— Cały czas chodzę na kursy doszkalające: teatralne, dramowe, z metod aktywizujących, edukacji włączającej, integracji sensorycznej, edukacji antydyskryminacyjnej. Ostatnio zgłębiam też metodykę języka angielskiego i współpracuję ze szkołą prywatną.
— A jak trafiłaś z przedszkola do szkoły?
— Po paru latach zmęczyła mnie praca w przedszkolu, nie ma się co oszukiwać – to ciężka praca fizyczna. Zwłaszcza, że jeszcze prowadziłam dodatkowe zajęcia teatralne. Po trzech latach stwierdziłam, że albo zrobię coś dalej, albo się wypalę zawodowo.
— To jest chyba dość powszechne zjawisko?
— O tak, i to szybko, nauczycielki są szczególnie narażone.
— Dlaczego? Jest za dużo godzin? Coś nie tak z higieną pracy? Raczej po 3 latach nie powinno pojawiać się to zjawisko?
— Wiesz, niby pracujemy tylko kilka godzin dziennie z dzieciakami, ale myślenie o tym i przygotowywanie tego, co się zrobi, zajmuje głowę non stop. Klasy są liczne, szkoły przepełnione, doskwiera hałas. Plus odpowiedzialność, kontakt z rodzicami – zwłaszcza, gdy chcesz robić projekty. Chociaż nawet jak nie chcesz zrobić niczego więcej, to się nie da pracować tylko przy tablicy. Jest szereg dokumentacji, papierologii i rzeczy dookoła , które trzeba ogarnąć, z których mało kto zdaje sobie sprawę. Rady pedagogiczne, spotkania z rodzicami, rozwiązywanie problemów indywidualnie i grupowo, spotkania koleżeńskie, pisanie opinii, sprawozdań. To wszystko dookoła zabija kreatywność nauczycieli i zniechęca do podejmowania dodatkowego wysiłku.
— A ile cykli wychowawczych przeszłaś z klasami?
— W przedszkolu jeden cykl, oddałam zerówkę do szkoły, później klasa od 1-3 i teraz zaczęłam trzeci mój cykl. Uwielbiam pracę z tymi grupami, od momentu kiedy dostaję żywy materiał, aż do momentu trzy lata później kiedy widzisz efekt swojej pracy. A efekty widać!
— Na przykład co widzisz wtedy?
— Widzę dzieci, które są otwarte, radosne, które dojrzale dyskutują na różne tematy. Potrafią się mądrze buntować, bo dużo rozmawiamy o prawach dziecka, odwadze, o tym co mogą, ale także o tym, jakie są ich obowiązki. Bo nie ukrywam – jestem zwolenniczką zasad i pilnuję, żebyśmy wspólnie przestrzegali reguł, na które się umawiamy. Mądre zasady kształtują nasze relacje, uczą szacunku i warto o tym mówić.
— To, co najwyraźniej słyszę z naszej rozmowy, to to, że nie da się w tej pracy pracować bez zaangażowania.
— Ja nie potrafię.
— Też nie da się oszukać tutaj fizycznej obecności, bo wyobrażam sobie, że na przykład w biurze można by nieźle „naściemniać”. Tutaj non stop jesteś na scenie. A wracając do wątku Twojej drogi, w jaki sposób trafiłaś do podstawówki w szkole publicznej?
— Kiedy oddawałam moją pierwszą klasę do szkoły, chciałam również siebie gdzieś oddać, kontynuować pracę z dziećmi. Jedna z mam była terapeutką w szkole nieopodal i powiedziała, że rekrutują osoby do pracy. I wygrałam rozmowę kwalifikacyjną. Co ciekawe, kilka lat temu dyrektor szkoły miał jeszcze wybór, bo na rekrutacji byłam ja i zaraz za mną wchodził ktoś inny, kilka osób stało i czekało. W tym momencie nie ma już takiej sytuacji. Po chaosie z reformą – i pewnie jest to jedna z przyczyn oprócz zawyżonych wymagań, ciągłej presji społecznej wywieranej na nauczycieli, osoby nie ustawiają się już w kolejki na rekrutację.
Od nauczycieli oczekuje się, że zagospodarują czas dzieciom od A do Z. Pokutuje zjawisko, że rodzice, oddając nam dzieci, wyręczają siebie w jakimś rodzaju wychowania, uwrażliwienia na pewne kwestie, wszystko spoczywa na nauczycielu. Już odpada myślenie, że „z domu tego nie wyniosłeś”, dzisiaj mówi się „w szkole Cię tego nie nauczyli”.
— Czyli nie ma takiej współodpowiedzialności?
— Bardziej mówię o oczekiwaniach. Nie chcę też generalizować, bo to jest zawsze dla kogoś krzywdzące. Ja akurat mam dobre relacje z rodzicami, mam silny charakter i jasno zaznaczam granice. Nie jest to zawsze proste, bo czasami spotykam się z niezgodą, ale nie da się zadowolić wszystkich.
— Pamiętam, że robiłaś też występy z rodzicami – dla mnie to jest wyczyn, zwłaszcza w Warszawie, gdzie ludzie raczej nie mają czasu.
— Prowadziłam Teatr Rodzicielski. Robiliśmy razem projekt artystyczny we współpracy z lokalnym Domem Kultury. Spektakl i warsztaty. Rodzice zaangażowali się totalnie. Przez rok byliśmy zanurzeni w próbach, organizacji wydarzenia, tworzeniu scenografii, promocji wydarzenia. Oczywiście wszystko poza godzinami pracy, czasami w weekendy. Udało nam się wskrzesić animację kultury w naszej szkole. Okazało się, że jeżeli jest ciekawy pomysł, to rodzice znajdą czas, siłę i zaangażują rodzinę, aby wypaliło. Dla mnie edukacja na każdym poziomie mogłaby odbywać się właśnie w taki interdyscyplinarny sposób. Mam relacyjne podejście do pracy w szkole.
— Wracając jeszcze do wymagań i oczekiwań dyrekcji, burmistrza?
— Do naszych obowiązków należy także przygotowywanie dzieci do konkursów, pikników, wydarzeń szkolnych, przedstawień, apeli – tego jest mnóstwo i to jest normą, że jak są próby, to wolontarystycznie zostajemy po lekcjach, jak jest przygotowywanie dekoracji, to również po lekcjach. Do tego dochodzi jeszcze praca w domu: wymyślanie i przygotowywanie lekcji, warsztatów, kart pracy, uzupełnianie dzienników, pisanie opinii, segregatorów wychowawczych, arkusze kwalifikacyjne, świadectwa. W szkole nie ma możliwości się tym zająć. Jest hałas, za dużo spraw na korytarzach, a w przerwach, za dużo ludzi do jednego komputera, do jednej drukarki. Biurokracja jest ogromna.
— Ustawowo ile masz godzin pracy w tygodniu?
— 18 godzin przy tablicy. Przerw i dyżurów nie liczę. Moje pensum wynosi 18, ale tak naprawdę mam 40-godzinny wymiar pracy: to są te godziny poza lekcjami i w domu.
— Pytam o to dokładnie, bo niektórzy mają jakiś błędny obraz w głowie, że przychodzicie sobie na parę godzin do szkoły i to jest już całą Wasza praca.
— To jest ciekawe, bo mamy 40 godzinny pracy, ale nam tego nikt nie liczy…. My nie odbijamy karty wchodząc i wychodząc. Dostajemy pensum za 18…
— Czyli dostajecie wynagrodzenie za 18 godzin pracy, a nie za tyle ile naprawdę przeznaczacie na pracę. No właśnie, porozmawiajmy o pieniądzach i możliwej ścieżce kariery.
— Tak. Niektórzy mówią na nas „pazery”. „Nie dość ,że wakacje dwa miesiące to jeszcze chcą podwyżek.”
— To ile zarabia wykwalifikowany nauczyciel?
— Taki początkujący – 1800 zł.
— A dyplomowany?
— Niecałe 3 tysiące.
— Na rękę?
— Tak.
— I jest jeszcze „coś wyżej”?
— Nie ma nic wyżej. Taka „kariera”.
— I weźmy taką Warszawę i te 2- 3 tysiące….
— Gdy jesteś sama, to jakoś ogarniesz drugą, dodatkową pracę, ale jak już masz rodzinę, dzieci, kredyt? Mam na przykład koleżankę, która chciała się rozwieść z mężem, ale nie mogła utrzymać dwójki dzieci ze swojej nauczycielskiej pensji. Musiała wyjechać do Niemiec. Teraz pracuje na niecały etat i utrzymuje całą rodzinę. Dlatego ja walczę o to, żebyśmy byli opłacani adekwatnie do naszego wykształcenia, zaangażowania, godzin i do tego, na czym polega nasz zawód. Tworzymy w społeczeństwie grupę wykształconych specjalistek/specjalistów. Uważam, że to jest głęboko niesprawiedliwe, żeby nauczycielkom i nauczycielom wypłacano pensję, która nie starcza na wynajęcie mieszkania, opłacenie przejazdów, na wyżywienie i wszelkie podstawowe rzeczy. To rodzi frustrację.
— Nie mówiąc już pewnie o inwestowaniu w rozwój czy wyższych potrzebach?
— Wiesz, oczywiście można mówić, że inni też mają mało, ale skupmy się wreszcie na tym, jak mogłoby być! Jak powinno być i dlaczego akurat zawody sfeminizowane, w których jest więcej kobiet są już z góry mniej płatne.
W końcu dojdziemy do takiego momentu, że będziemy zatrudniać na te stanowiska kogokolwiek i właściwie już to się dzieje… Czy wtedy dopiero społeczeństwo się obudzi, gdy zda sobie sprawę, kto uczy nasze dzieci? Nie osoby z pasją i kompetencjami, poczuciem wartości swojego zawodu, tylko osoby przypadkowe, bez perspektyw?
Swoją drogą spotkałam się z różnymi opiniami, które pokazują status zawodu nauczyciela. Jak wiesz wyrosłam w środowisku artystycznym i nagle świadomie zmieniłam kurs, wylądowałam w szkole z dziećmi. I wielokrotnie moja decyzja była obśmiana przez znajomych. Zadają pytania: Dlaczego? Co ja tam robię? Co poszło nie tak? Sugerują, że się marnuję. Taka dewaluacja tego, co robię i czym się zajmuję, jest na porządku dziennym. Chciałabym dożyć czasów, gdy bycie nauczycielką, edukatorką będzie brzmiało dumnie.
— Nie dziwne, że kontrowersje może wzbudzać postulat o adekwatne wynagrodzenie tego zawodu, skoro jest on tak traktowany.
— Na przykład Finlandia przeprowadziła reformę edukacji kilkadziesiąt lat temu, opierającą się między innymi na podwyżkach dla nauczycieli, strajk trwał miesiąc.
— Nie unikniemy faktu, że takie zmiany związane są z polityką.
— Ale co ciekawe, podczas ostatniego strajku 80 % szkół strajkowało i to nie była jakaś garstka ludzi. To statystycznie rzecz ujmując ludzie popierający rożne opcje polityczne, różnorodni światopoglądowo i naprawdę akurat w zakresie postulatów zgadzaliśmy się ze sobą: jest źle i nie może tak być, bo niedługo nie będzie miał kto uczyć w publicznych szkołach. Rozmawiamy ze sobą i zaczynamy dostrzegać pewne podobieństwa w tym, jak rząd traktuje również inne grupy zawodowe, na przykład artystów, ludzi kultury, lekarzy, pielęgniarki, prawników, sędziów, czyli zawody, które tworzą trzon społeczeństwa. Czujemy się jednymi z wielu.
— A czuliście, że macie społeczne poparcie wśród ludzi?
— Tak, ja to mocno czułam. Miałam poparcie wśród moich uczniów i uczennic, rodziców. Pisali słowa wsparcia. Dzieci gratulowały postawy. Dyrekcja starała się wspierać i dodawać otuchy. A nie było to łatwe, bo żeby strajk się wydarzył, trzeba formalnie wejść w spór z dyrektorem szkoły, gdyż to on reprezentuje rząd. Choć paradoks jest taki, że tak naprawdę to właśnie dyrekcja ma największy problem z tym, o czym tutaj mówimy, bo nie ma komu pracować, dobrzy nauczyciele odchodzą, nowi się nie garną, ciągle trzeba łatać zastępstwami, rodzice się skarżą, poziom nauczania spada.
— Dodajmy, że mówimy tutaj cały czas o publicznej edukacji. Zastanawiam się nad samym słowem „edukacja”, ostatnio w Finlandii weszła ustawa znosząca przedmioty od 16 r.ż. Są rożne nowe, alternatywne i skuteczne metody edukacji, które niestety są płatne i dostępne tylko dla wybranych. A przecież i nauczycielom byłoby łatwiej, gdyby na przykład mogli spędzić z dziećmi 4 godziny nad jednym tematem i pogłębiać go empirycznie, zamiast szatkować zajęcia na 45 minut i przeskakiwać z WF u na biologię, a potem na polski, a potem na fizykę. Pamiętam, że jako uczennicę te szybkie zmiany doprowadzały mnie do obłędu.
— Nauczyciele też tego nie lubią. Na szczęście wczesnoszkolni mają jeszcze tę dogodność, że zajęcia mogą odbywać się procesowo. Nie muszę szatkować lekcji, tylko integruję treści i zajmuję dzieci aktywnie rożnymi sprawami. Ale wciąż system jest sztywny, ławkowy, bo zwyczajnie nie ma gdzie się poruszać.
— Czego Ci brakuje w Twojej szkole?
— Spokoju, miejsca i przestrzeni. Nie mam gdzie prowadzić teraz kółka teatralnego, nie mam gdzie się spotykać z rodzicami, bo brakuje sal. Nie odeszły szóste klasy i powstała dwuzmianowość. Mamy jedną salę na dwie klasy (54 osoby), czasami w ciągu jednego cyklu zajęć muszę wynieść się z dziećmi z plecakami, książkami do innej sali, na przykład gdzieś w piwnicy w szkole, na jedną godzinę, bo tamta klasa ma swoje lekcje. To jest szok. I wszyscy tak samo cierpią, dzieci, nauczycielki, rodzice. Rodzice widzą, jak zmienia się po raz czwarty w tym roku anglistka, albo nauczycielka odchodzi na zwolnienie lekarskie, bo była wyczerpana zastępstwami, głos jej wysiadł i nie była w stanie mówić, albo na początku roku nie było podręczników.
Idąc do pracy w szkole myślałam, że będę robiła fajne projekty z dziećmi i rodzicami, że rozkręcę trochę ten beton, a tymczasem głównie przechodzę z jednego miejsca na drugie i nie mam nawet gdzie z nimi zrobić zajęć profilaktycznych. Już drugi rok nie prowadzę zajęć teatralnych, bo nie ma gdzie, a popołudniami, nawet jeżeli bym została, to dzieci lecą już na kolejne dodatkowe zajęcia pozalekcyjne. I chociaż ten strajk opierał się formalnie tylko o podwyżkę, to tak naprawdę chodzi o dofinasowanie całej oświaty i redefinicję wartości edukacyjnych.
Bo na razie obserwuję chorą „testomanię”, pęd za wynikiem i tylko to się liczy. Zmiana z postawy rywalizacyjnej na współpracę, relacje. Szkoła jest, zwłaszcza w tych starszych klasach, przepełniona niezdrowym wyścigiem związanym z „testozą”. Moim podstawowym założeniem w klasie jest to, że nie rywalizujemy, nie antagonizuję dzieci, nie wprowadzam sztucznych poprzeczek. Zawsze tłumaczę rodzicom , że owszem, stawiam oceny, bo takie są wymogi, ale ocena jest tylko informacją, w czym możemy wspólnie dziecku pomóc, porozmawiać z dzieckiem o problemie, a nie po to, żeby rodzice szantażowali ocenami czy wywierali presję. Dzieci często się boją, że mama będzie zła, że tato będzie krzyczał. Według mnie oceny psują uczniów i uczennice. Uzależniają od zewnętrznej motywacji. Ważne jest też przestawienie myślenia „indywidualnego”,”egoistycznego” na grupowe, wspólnotowe.
— W obliczu współczesnych problemów, zdaje się, że to będzie kluczowa umiejętność, choćby w przypadku przezwyciężenia kryzysu klimatycznego?
— Tak. Umiejętność budowania dojrzałych relacji będzie w cenie. Każdy taki strajk pokazuje młodym wartość i zasadność buntu. I to, że można wyrazić niezgodę na otaczającą nas rzeczywistość, że nie musimy się zgadzać się na ten chaos.
— A co Ci dzieci mówiły po zakończeniu strajku?
— Że bardzo tęskniły i nie mogły się doczekać zajęć. I przytulaliśmy się mocno. Wróciły z jakąś taką nową energią, wypoczęte:-) Rodzice trzymali kciuki. To dodaje siły, zwłaszcza, że teraz zawiesiliśmy strajk, ale we wrześniu być może będziemy musieli to powtórzyć.
— Ja to widzę też tak, że taka postawa wymaga odwagi.
— No tak, nie będąc systemową, znalazłam się w samym środku systemu. Ale to dlatego, że mnie „kręci” praca u podstaw i aktywizm, realna zmiana. Zwłaszcza, że niestety naprawdę sporo jest u dzieci postaw przemocowych: ocenianie, wyśmiewanie, dyskryminacja i na końcu fizyczna przemoc.
— Naprawdę to jest tak wszechobecne w szkołach?
— Tak, dzieci rywalizują ze sobą, nagrywają sobie i nauczycielom filmiki, dodają je na różne stronki, zmieniają, komentują. Mimo, że w szkołach zakazuje się używania telefonu, to jednak one fizycznie je posiadają i używają. Obserwuję też, że coraz młodsze dzieci uzależniają się od telefonu, gier i mediów społecznościowych.
Dlatego mamy dużo chęci do rozmowy na ten temat i robienia projektów dotyczących cyberprzestrzeni i przemocy. I to jest między innymi ta nasza dodatkowa praca. Każda klasa powinna mieć zajęcia dotyczące przeciwdziałania przemocy, empatii i współpracy. I mamy takie programy, ale wciąż mało. Myślę, że ten strajk wreszcie zaświecił reflektor na wiele problemów szkolnych. Zawsze powtarzam, że nie pracuję tylko z dziećmi, ale też z ich rodzicami. Nie da się inaczej, trzeba omawiać te zjawiska z dorosłymi.
— A ufają Ci?
— Wydaje mi się, że tak:-) Pewnych zachowań nie widać w domu, tworzą się w konfrontacji z grupą. Ja jestem ich świadkiem i osobą, która musi to „naprawiać”.
— Hm… Łatwo nie jest…Mogłabyś to właściwie rzucić.
— I są czasem takie myśli….
— To co Cię w takim razie trzyma? Marshall Rosenberg mówił, że każdy z nas ma głęboką potrzebę to przyczyniania się do dobra innych.
— Tak to właśnie czuję, że edukacja to moja działka.
— A masz poczucie sensu swojej pracy?
— Tak. W zeszłym roku po oddaniu trzeciej klasy, zastanawiałam się czy zaczynać nowy cykl z pierwszoklasistami. Szala się przeważyła, gdy przeczytałam podania z uzasadnieniami rodziców, dlaczego chcą oddać dzieci do mojej klasy.
— Co na przykład, jakie były główne motywy?
— Relacje z dziećmi i rodzicami, praca artystyczna i dobre opinie wśród rodziców, którzy mieli u mnie swoje dzieci. Trochę to mną wstrząsnęło i postanowiłam zostać.
— Nie spodziewałaś się tak pozytywnej oceny Twojej pracy?
— Nie:-), bo podobno tak dużej ilości podań jeszcze w szkole nie było.
— Co jeszcze sprawia, że chce Ci się pracować u podstaw?
— Podam Ci taki przykład. Kiedy prowadzę zajęcia na temat sprawiedliwego handlu czy zanieczyszczenia środowiska, to robię taką scenę: Proszę wszystkie dzieci, żeby położyły wszystkie swoje piórniki i plecaki na środek klasy. I omawiam z czego to jest zrobione, jak to się dzieje, że oni mogą je kupić, ile to się rozkłada w ziemi. I oni wtedy widzą całą stertę tego plastiku i zadajemy sobie pytanie: Czy jest szansa, żeby ten piórnik czy plecak, który mają w pierwszej klasie wystarczył im do końca trzeciego roku. I kiedy przychodzą moje byłe uczennice z 4 klasy i mówią, „Pani Kingo, ja dalej mam ten sam piórnik”, wtedy mam dowód na sens mojej pracy. Przychodzą też porozmawiać i omówić problem, np. że się nie zgadzają, bo jakaś Pani gdzieś tam, powiedziała im przykrość i chcą rady jak jej odpowiedzieć, żeby nie sprawić przykrości, ale jednak porozmawiać. Kiedy dzieci same przychodzą do mnie i mówią o problemie w sposób merytoryczny i sensowny, to widzę w tym nadzieję. Dlatego uwielbiam prowadzić cykle lekcji równości i empatii.
— Czy to jest w programie?
— Trochę jest, a trochę nie. Bo mamy w programie naukę szacunku do drugiego człowieka, ale każda nauczycielka inaczej to wykorzysta. Ja nie potrafię zamiatać pod dywan problemów dzieci. Na przykład kiedy wyzywają się od pedałów czy żydów, od razu reaguję. Czuję się w obowiązku im wytłumaczyć, dlaczego to jest krzywdzące i jaki to ma wpływ na osobę, która jest w mniejszości. Jestem wrażliwa na wszelkie przejawy wykluczenia, dyskryminacji i przemocy, także werbalnej. Miałam ucznia z Wietnamu, który kupił sobie fioletowe buty i został obśmiany przez chłopców, bo fioletowe buty noszą dziewczynki. Popłakał się i więcej już w nich nie przyszedł… Miałam chłopca, który świetnie tańczył i lubił to, zapisał się na tańce i został wyśmiany przez chłopców, że jest jedynym chłopakiem w grupie tanecznej. Zrezygnował z tańców. Uczennica, która została wykluczona z grupy, bo ścięła włosy. I to jest dla mnie pole do pracy i rozmowy. W szkole jest naprawdę sporo takich wątków.
— A czy są z Wami jakieś konsultacje społeczne?
— Niestety, chcieliśmy rozmawiać, ale nas nikt nie słucha. I właśnie stąd wziął się strajk – z braku dialogu. Chcieliśmy już rozmawiać trzy lata temu kiedy przygotowywano reformę, o naszych warunkach pracy, ale na radach pedagogicznych przynoszono nam papierki do wypełnienia i nie mieliśmy nic do gadania.
— A co z tymi, którzy nie strajkowali?
— Mieliśmy na początku problem z zaakceptowaniem ich wyboru. Ale szybko poczuliśmy, że są różne motywy np. finansowy. Było ryzyko, że nam nie zapłacą za strajk. Że nie będzie czym opłacić rachunków. Ostatecznie zapłacili mniej. Ale pojawiła się również kwestia odmiennych przekonań i zdecydowaliśmy się nie oceniać tych osób, bo to do niczego nie prowadzi, bo to nas osłabi i poróżni. A my chcemy być solidarną grupą. Poza tym, po strajku trzeba ze sobą dalej pracować. I ta solidarność jest naszym sukcesem oraz to, że zapaliliśmy reflektor i naświetliliśmy problem polskiej oświaty i rzeczywistych warunków pracy nauczycielek/nauczycieli.
Kinga Boruń. Nauczycielka, instruktorka teatru, aktywistka… (w wolnych chwilach uprawia ogródek i podlewa pomidory).
Towarzystwo Edukacji Antydykryminacyjnej
Program Animacje – Wersja Demo
Recent Comments