Bycie liderką to nie jest bajka o samotności.  Myślę, że przywództwo kobiet jest o budowaniu relacji i o wartości płynącej z bycia razem”.

 

„Porażką jest rezygnacja, popełnianie błędów jest normalną nauką”.

 

 

– Dorota. Znam Cię ponad 10 lat, wiem, że dużo pracujesz, dużo podróżujesz, jesteś mamą trójki dzieci i jesteś megaaktywna. A to, co zawsze mnie inspirowało w tym co robisz, to odwaga: wychodziłaś przed tłumy, rozmawiałaś z prezesami i wnosiłaś zawsze taką kobiecą i równocześnie konkretną energię. Była i jest w tym moc. Jak Ty to robisz, że Tobie się chce? Sprowadziłaś Barkę na Podgórze do Krakowa, która teraz jest kultowym już pejzażem Wisły, prowadziłaś projekty rozwojowe dla czołowych organizacji w Polsce i zagranicą, parę lat temu założyłaś Szkołę Facylitacji Pathways. Dlatego właśnie dla mnie jesteś liderką. Nie tylko masz wizję, ale także ogarniasz logistykę, inspirujesz ludzi. Gdy myślę „Dorota” – to zastanawiam się, co ona takiego właśnie nowego wymyśli. :)!?

– Faktycznie jestem niespokojną duszą, która ciągle poszukuje. A skąd mi się chce? To jest ciekawe pytanie. Przychodzi mi parę odpowiedzi. Pierwsza: nie lubię rutyny i lubię pracować z ludźmi. Pamiętam, że od dziecka wymyślałam różne rzeczy, co takiego chciałabym robić w życiu. Zadawałam sobie pytania: czy chcę śpiewać, czy tańczyć, czy jeździć na nartach? Pamiętam, że gdy miałam 10 lat mijałam tramwajem fabrykę, przez okno której widziałam, jak ludzie pracują na taśmie „od do” i poczułam wtedy, że zanudziłabym się na śmierć, gdyby tak miała wyglądać moja praca. Druga odpowiedź: lubię robić rzeczy pod prąd, nie bałam się nigdy działać oryginalnie, co znaczy, że gdy ktoś mi mówił „tego się nie da”, to mnie to wtedy zaczynało kręcić i myślałam „no to zobaczymy czy się faktycznie nie da?!”

– Twórcza przekora?

– Tak. Mama mówiła do mnie „Dorotka, ty chyba nie znasz słowa nie albo nie wolno, albo nie można”. Kolejnym składnikiem mojej „niespokojnej duszy” jest ogromne szczęście do ludzi w życiu. Poznawałam na swojej drodze wiele ciekawych osób, mam nawet takie ulubione powiedzenie, że kiedy spotykasz pięknych ludzi, to sama stajesz się piękną. Te osoby miały duży, inspirujący wpływ na moje życie i co ciekawe, często byli to mężczyźni. Poza tym lubię się bawić, lubię, żeby było fajnie w życiu, żeby było ciekawie, lubię poznawać nowe rzeczy. Ale też sobie myślę z perspektywy lat, że wiele rzeczy, które robiłam, były z takiej motywacji pokazania sobie i innym, że potrafię. Z zewnątrz wyglądało to barwnie, a w środku były dla mnie ogromnym zmaganiem, ogarnianie logistyki, pokonywaniem przeszkód, praca po 24 h na dobę, jeśli nie fizycznie, to w myślach; miałam sny, potem, gdy się budziłam, to dalej byłam w procesie, interpretowałam je, chciałam udowodnić światu, że stworzę coś co będzie inne, niesamowite, co będzie wnosiło wartość i będzie miało moc zmienienia świata na lepsze. To była taka moja motywacja. Zresztą gdy tak myślałam o przywództwie kobiet, zastanawiałam się czy jest jakaś taka ewidentna różnica między przywództwem kobiet, a przywództwem mężczyzn, której sama doświadczyłam. Niezależnie od płci, to liderzy to ci, którzy mają wizję. Ci, którzy śnią tak zwanym dużym snem, który przekracza granice. Jeśli chodzi o mężczyzn liderów, których spotykałam, to były to najczęściej wizje związane z osiągnięciem sukcesu i skalowaniem wyników oraz zasadą „im więcej tym lepiej”. Oczywiście ważny był też aspekt zmieniania świata, robienia dobrego miejsca pracy, ale jednak było to parcie na bramkę. Natomiast u kobiet – liderek, które spotykam, to wielkie śnienie było związane z wnoszeniem jakiejś wartości do świata. W moim przypadku dotyczyło pracy z korporacjami, chciałam zmieniać je na lepsze, czyli na przykład zadbać o to, żeby ludzie mieli poczucie sensu swojej pracy, żeby firmy działały bardziej społecznie i ekologicznie, żeby ludzie pracujący w firmach mogli się rozwijać i być bardziej niezależni. Według mnie różnica między męskim a kobiecym przywództwem tkwi w nastawieniu na dzielenie się, na wnoszeniu wartości, a niekoniecznie na sukcesie w rozumieniu stricte biznesowym. Sukces jest ważny, ale myślę, że mężczyźni często gubią się w dążeniu do rezultatu – pojawia się ostra rywalizacja, oraz wiara, że im więcej tym lepiej, przez to zaczynają zarządza ludźmi z pozycji siły.

 

– Tutaj nasuwa mi się pytanie. Kiedy rozmawiam z kobietami to widzę, że sporo kobiet tak chce: wnosić wartość, dzielić się, ale oprócz chcenia potrafisz to zrealizować. Pamiętam Cię, jak właśnie w tym męskim świecie wchodziłaś na scenę, przemawiałaś i… Cię słuchali! Ten kobiecy głos był słyszany. Jak Ty to zrobiłaś, przecież sporo kobiet mówi, ale jakoś nie są usłyszane?

– Jeszcze wtedy, gdy prowadziłam Pathways, (firmę szkoleniową rozwijającą ludzi i organizacje) to wręcz czułam się, że „zbawiam świat”. I miałam w sobie takie przekonanie i głos wewnętrzny, że kiedy przemawiam do dwustu osób, to właśnie jest ten moment, kiedy ja mam realny wpływ i muszę tę szansę wykorzystać. To poczucie misji i wizji były na tyle silne, że dodawało mi to odwagi. Automatycznie pojawiał się błysk w oku i poczucie, że ja dużo mogę. To że jestem kobietą, że mówię do facetów, było dla mnie wyzwaniem, które mnie nie blokowało, ale które mnie napędzało. I kiedy na początku rozmów z tymi prezesami spotykałam się ze spojrzeniem „no to co ta panienka nam tutaj powie”, to we mnie się włączało wtedy: „Ja wam teraz pokażę!”

– Czyli znów ta przekora?

– Tak. A ponieważ często ci ludzie na wysokich stanowiskach byli mocno sfrustrowani tym co robią i w jaki sposób funkcjonują, to raczej trafiałam na grunt rozmówców poszukujących, przez których trzeba było się przebić, ale czułam, że gdy się przebiję, to tam jest człowiek, który ma jakieś tęsknoty i którego trzeba wesprzeć w działaniu. Więc to poczucie misyjności było moją główną motywacją. Choć muszę przyznać, że bardzo często dostawałam po głowie, nie jest tak, że była to jedna wielka fala sukcesu. I właściwie pytanie kluczowe, które sobie zadałabym to jest to, jak ja się podnosiłam po tych porażkach. To było naprawdę trudne, na przykład, kiedy Ci mówią, że „nie wnosisz żadnej wartości, że to bez sensu, co robisz, tylko straciliśmy pieniądze i czas”. Albo kiedy sprowadziliśmy Barkę i przez 7 lat nie mogliśmy jej wyremontować – mieliśmy kryzys. Wtedy wyjście na prostą było możliwe dzięki całemu zespołowi, wspólne podnieśliśmy się z tego upadku. I właśnie takie momenty pokazały mi, że prawdziwe przywództwo nie jest wtedy, gdy wiesz, co masz robić, tylko kiedy nie wiesz. Prawdziwym wyzwaniem było dla mnie znów stanąć na nogach i mówić do ludzi, że porażki rozwijają. Jest takie stare indiańskie powiedzenie, że: „Porażką jest rezygnacja, popełnianie błędów jest normalną nauką”. I przywództwo to jest właśnie podnoszenie się z porażek i uczenie się na błędach.

– To taka klasyka gatunku, że na zewnątrz widzimy uśmiechniętą osobę pełną energii, a w środku odbywają się wojny wewnętrzne.

– Tak, kiedy prowadzę projekty, albo mam indywidualne coachingi z przywódcami, którzy bardzo często są sfrustrowani, to często okazuje się, że po jakimś czasie doświadczają oni więcej negatywnych skutków bycia liderem niż pozytywnych. Dlatego wtedy ta pierwotna wizja jest ważna, bo to ona pcha do przodu. Jeśli nie ma na tyle silnej wizji płynącej z siebie, a nie z ego, to wtedy zaczynają dominować negatywne skutki. I pojawia się rozczarowanie. Jak człowiek jest młody, to nie widzi jak duże jest to wyzwanie. I może i dobrze, że tak jest, bo ma dużo czasu i energii. Pamiętam, gdy sama zaczynałam w wieku 26 lat, to w ogóle nie myślałam, że tak duże wyzwania mogą być zagrażające, miałam wtedy mnóstwo energii, nie miałam dzieci.

– No tak, ale z trzeciej strony to Kraków nie miałby pięknej Barki na Wiśle, która jest przepięknym pejzażem bulwarów. Czyli z jednej strony jest wiele zagrożeń, z drugiej ileś tam sukcesów, a z trzeciej ta Barka TAM JEST! Twoje dzieci mogą być dumne.

– Myślę, że dzieci to mogą mieć głęboko w d… i raczej się takimi rzeczami nie przejmują. Natomiast ja przez ten szereg doświadczeń przeszłam drogę z takiego totalnego optymizmu do realizmu. Oczywiście wiele rzeczy by nie powstawało, gdybyśmy nie mieli tej odwagi i takiej motywacji, żeby iść do przodu mimo przeszkód, ja temu nie przeczę. Obecnie przywództwo z mojej perspektywy, to bycie matką trójki dzieci. Przez macierzyństwo wiele rzeczy mi się przewartościowało. I nie jest prawdą, że można oddać do niani albo babcia wychowa. To jest mit dzisiejszych czasów. Dlatego też na tym etapie, na którym jestem, to czas stanowi podstawową wartość dla mnie. Pomysłów jest tyle samo co kiedyś i moja dusza by się zaangażowała i w to, i w to, ale teraz wiem, ile kosztuje zaangażowanie, więc trzymam te pragnienia w cuglach, na przykład wiem, ile kosztuje rozwój Szkoły Facylitacji.

– No właśnie trochę się uśmiecham w środku, bo każda kobieta co innego zrozumie przez odpuszczenie, a w Twoim przypadku pewnie oznacza to, że nie robisz już stu projektów, lecz na przykład jeden czy dwa, ale za to wielopoziomowe. Na przykład Szkoła Facylitacji niewątpliwie jest takim crème de la crème Twoich doświadczeń. Więc u Ciebie odpuszczenie nie oznacza, że Ty już nic nie robisz tylko, że przeznaczasz swój czas bardziej w punkt. I ten projekt bardzo pochodzi z Ciebie, z Twojego wnętrza…Mam tutaj pytanie, jak odróżnić tę misję, która wypływa z siebie, a która pochodzi z ego. Jak skontaktować się z tym, co jest prawdziwie spójne z nami?

– Według mnie to nie jest tak czarnobiałe, żeby dało się tak jednoznacznie odróżnić, że ta część to jest z ego, a ta nie. Jak z każdą motywacją, nie zawsze wszystko musi być do bólu czyste i to niekoniecznie jest taki podział, że motywacja z misji to jest piękna sprawa, a motywacja z ego jest niefajna, a nawet myślę, że misjonarze, guru, ludzie wielkiego pokroju często mieli motywację z ego, ale równocześnie mieli też wyższą motywację – chcieli coś dobrego wnieść do świata i w sumie jak to się zlepi, to może być efekt. Jeśli zapytałabyś mnie, czy Szkoła Facylitacji była z poczucia misji czy z ego, to nie wiem. Wiem jedno, że mnie to po prostu zaciekawiło. I pomyślałam: czy jak ja bym szukała szkoły facylitacji, to czy ja bym taką szkołę znalazła? Pomyślałam, że nie. Potem zapytałam siebie samej, czy ja mam takie predyspozycje, żeby taką szkołę założyć i wtedy pomyślałam sobie, że chyba po tylu latach mogę się przyznać do tego, że mam. I nie patrzyłam na przeszkody. Jestem przekonana, że jeśli na początku człowiek patrzy na problemy, to w 99 przypadkach na sto zdecyduje się czegoś nie robić. Kiedy zaczynam jakiś nowy projekt, to najpierw się tym zaciekawiam i sprawdzam czy mam w sobie do tego predyspozycje i siłę, a przede wszystkim zespół ludzi. To jest szalenie ważne, bo samemu jest bardzo trudno coś pociągnąć.
Na samym początku projektu ważniejsze jest dla mnie od marketingu czy sprzedaży określonej ilości edycji szkoły pytanie o to, czy mam za sobą ludzi, którzy chcą iść ze mną w tym kierunku co ja. Plus moja mocna wiara w to, że to, co robię ma wartość. Jeśli na samym wstępie bym się zastanawiała, czy warto, czy nie, to myślę, że Szkoła by nie powstała.

– A ile lat ma już Szkoła Facylitacji?

– W 2013 roku zrealizowaliśmy pierwszą edycję zajęć.

– Co tam takiego ciekawego robicie, jacy przychodzą do Ciebie ludzie?

– Muszę zacząć od tego, że lubię, gdy rzeczy powstają organicznie. Czyli nie na przykład w taki sposób, że stwierdzam, że na rynku jest moda na facylitację, to zrobimy facylitację – takie rzeczy mnie nie kręcą. Tutaj akurat zaczęło się od tego, że byłam na 3-dniowym szkoleniu z przywództwa z kobietą, która była HR biznes partnerem, obserwowała, jak ja pracuję z zespołem, po czym zapytała mnie – Dorota, gdzie się tego można nauczyć? I nie mogłam jej nic polecić! Bo to są bardzo specyficzne kompetencje np. z jednej strony umiejętność zatrzymywania pracy grupy i interweniowania we właściwym czasie, a z drugiej umiejętności budowania poczucia bezpieczeństwa. To nie są kompetencje stricte szkoleniowe albo konsultingowe. Wówczas poprosiłam o wsparcie mojego kolegę z Anglii Davida Thinkera, który moim zdaniem jest jednym z najlepszych facylitatorów na świecie i on powiedział wtedy: „Wiesz co? To ja wam zrobię szkołę facylitacji dla was wewnętrznie. Tak, żebyście ogarnęli sobie ten temat głębiej, zobaczyli czego nie wiecie i jeszcze podbudowali teorią”. Do pilotażu dołączyła do nas także dr Krystyna Golonka, która była dyrektorem katedry Psychologii Stosowanej UJ w KRK. Po tym szkoleniu wspólnie z zespołem i Krystyną Golonką pomyśleliśmy, że super byłoby stworzyć tę szkołę facylitacji u nas, skoro mamy już wiedzę, i wiemy, że jesteśmy gotowi pod kątem kompetencji. I bardzo mi zależy, żeby ta szkoła dawała nie tylko umiejętności, ale przede wszystkim inspirację. Bo dużo jest w nas strachu przed nowym, więc ważne, żeby człowiek nie bał się ryzykować. Ja i Maria Kołodziejczyk, z którą prowadzimy zajęcia, uczymy przede wszystkim ludzi gotowości do zanurzenia się w doświadczeniu facylitacji. Facylitacja jest więc bardzo spójna ze mną i z moją osobą. Mówi o tym, że nie musisz być ideałem, nie musisz być fantastyczna, możesz być wystarczająco dobra i przede wszystkim możesz mieć oparcie w sobie i zaufanie do siebie.

– Dorotko, a gdybyś miała pomyśleć o tych przyszłych liderkach, które właśnie już wiedzą, że już coś potrafią, ale też i że coś mają jeszcze do nauczenia się i generalnie są w drodze, to czy chciałabyś im coś powiedzieć, czymś się podzielić?

– Przychodzi mi wiele rzeczy do głowy. Ale przede wszystkim to to, żeby na początku drogi szukać wsparcia i to takiego mądrego wsparcia. Żeby kobiety wiedziały, że bycie liderką to nie jest bajka o samotności. Myślę, że przywództwo kobiet jest o budowaniu relacji i o wartości płynącej z bycia razem. Niestety często się kobietom wydaje, że muszą same coś osiągnąć albo że nikt ich nie zrozumie. Tymczasem ważne jest szukanie autentycznej inspiracji, żeby nie wywarzać drzwi, które zostały już dawno otwarte. Poszukać mądrego doradcy, ale nie guru. Następnie zbudować w sobie przekonanie, że porażka nie jest przegraną. Trudności i upadki są wpisane w rolę przywódczą. Po trzecie – praktykowanie wdzięczności. Bardzo często liderzy i liderki, których znam, mówią: ja to zrobiłem, to jest moja zasługa, ja tak ciężko na to zapracowałem, to ja się odważyłam. Ważne by nie zapominać o ludziach, którzy mnie wsparli. Wdzięczność i pokora to zrozumienie, że rzeczy są możliwe dzięki innym, nie tylko dzięki mnie samemu. Ważne jest słuchanie informacji od innych, również tych, którzy są krytyczni lub mają inny punkt widzenia.

– Myślisz, że tej otwartości można się nauczyć? Bo jeśli faktycznie nie słucham informacji z otoczenia, to w pewnym momencie trudno pójść dalej.

– Oczywiście, że się można nauczyć, zwłaszcza gdy sen, który śnisz nie dotyczy tylko Ciebie, wtedy czujesz, że jesteś jego narzędziem do realizacji, więc trudna informacja zwrotna tak nie boli. Warto sobie zadać pytanie: czy jeśli ja zniknę, to mój cel zniknie? Jeśli tak, to informacja boli…Wystarczy mieć czas dla siebie i sprawdzić, gdzie jestem, posłuchać swojego wewnętrznego głosu. I też dobrze, żeby ten wewnętrzny głos był gdzieś usłyszany, żeby nie zatracić się w swoim myśleniu.

– A co sądzisz o turkusowych organizacjach, które są coraz bardziej popularne?

– Moja znajoma opowiadała mi ostatnio o takiej grupie konsultingowej trzydziestoparolatków, którzy pracują bez lidera, i wszyscy są jak jeden organizm i pomyślałam: O! To jest Pathways wiele lat temu! Zamiast lidera jest zespół, jest współodpowiedzialność, sposób zarządzania jest płaski, a nie hierarchiczny, jest wizja i wartości, wspólne podejmowanie decyzji. Ty nie jesteś pracownikiem, ale jesteś częścią współorganizacji. Mój partner, Darek, napisał kiedyś taki wiersz o Pathways, który moim zdaniem oddaje istotę turkusowych organizacji: „Czasem w naszym stadzie słychać tętno i bieg do przodu, aż staniemy się żywi na chwilę.” I tak było, my wszyscy wtedy czuliśmy, że żyjemy i że to, co robimy ma tak dużą wartość, że my tyle siebie w to wkładamy, tworzyła się mądrość zbiorowa. Natomiast z perspektywy czasu widzę, że tego typu organizacje pochłaniają bardzo dużo czasu i energii i na pewno nie mogą trwać wiecznie choć jest pokusa – myśl, żeby tak było.

– Ale serio nie ma lidera w turkusowych organizacjach?

– Jest lider, ale on jest częścią zespołu, nie ma takiego pomysłu, że na przykład teraz oto ja sam coś stworzę. Oczywiście w tych organizacjach może być struktura np. funkcje, ale pod wodą, czyli w relacjach widoczna jest równość, każdy ma wpływ, może decydować i każdy jest częścią.

– A jakie widzisz pułapki dojrzałych liderek i liderów?

– Często spotykam liderów, którzy w momencie, gdy już osiągnęli sukces, taki materialny i wymierny to mówią: a teraz stworzę organizację, w której ludzie będą podobnie funkcjonowali jak ja. Wchodzą w pułapkę tworzenia ludzi na swoje podobieństwo. Dlatego paradoksalnie takich pułapek ego jest mniej w hierarchicznych strukturach, gdzie jest jasny cel i jasna odpowiedzialność. Natomiast kiedy w grupie jest dużo indywidualności, to potrzeba więcej energii, czasu i umiejętności, żeby okiełznać wiele niejednoznaczności. Bardzo ciekawym doświadczeniem było spotkać się z dwudziestoparolatkami w czasie, gdy prowadziłam zajęcia z Przywództwa w Organizacjach na krakowskim UJ. Oni na przykład konfrontowali mnie z tym, czy w ogóle warto angażować się w pracę korporacyjną. Dlatego właśnie turkusowe organizacje ze swoim nadawaniem wartości są podstawą dla tych młodych ludzi, bo oni muszą mieć wartości. A z drugiej strony osobowościowo widziałam sporą niedojrzałość, bo na dzień dobry chcą bardzo dużo, ale równocześnie nie chcą się angażować. I powstaje taki zlepek, z jednej strony chcą robić wartościowe rzeczy dla świata, a z drugiej strony bardzo uważają, żeby ktoś ich przypadkiem nie wykorzystał, a z trzeciej mówią: ja już jestem produktem wystarczająco dobrym, bo przeczytałem, zrobiłem, skończyłam studia i już wiem. O! To pokolenie będzie bardzo dużym wzywaniem dla liderów i liderek. W pewnym momencie zajęć kompletnie musiałam odpuścić program i pracować w stylu facylitacyjnym. Stwierdziłam, że ich największą potrzebą jest umiejętność budowania relacji między sobą. Byli na trzecim roku, a w ogóle się nie znali, nie mieli związków, nie chodzili razem na piwo, a w wolnym czasie oglądali głównie seriale. I zastanawiałam się, jak to zrobić, żeby poczuli i doświadczyli mocy bliskości w grupie. Próbowałam dotrzeć do nich na różne sposoby. Jednego dnia zrobiłam z tymi ludźmi ćwiczenie Persona i Cień. Po raz pierwszy w życiu mi to nie wyszło! W ogóle nie chcieli wchodzić w cień i nie kupili tego konceptu, że można się uczyć ze swoich słabości. Odkryłam, że są bardzo w swojej personie, a wtedy każda trudność staje się porażką, co w rezultacie jest dla nich powodem ogromnych rozczarowań w pracy i w życiu osobistym. Następnie wpadłam na pomysł, że zaproszę na zajęcia mojego klienta, top menedżera z wieloletnim doświadczeniem, żeby opowiedział im jaka była jego droga i kariera. On jest można powiedzieć chodzącym sukcesem, nie można się przyczepić do niczego, finansowo i relacyjnie, ma swój las, chroni wilki, odnawia stare grobowce – totalny odjazd. Był dla nich kontrowersyjny, zarzucali mu na przykład, że za cukierkowo wygląda, ale wreszcie coś ich poruszyło, mieli przed sobą człowieka, który zarządzał dużymi korporacjami i mogli się z nim mierzyć. To doświadczenie wiele mnie nauczyło o tym nowym pokoleniu. Ale to już inna rozmowa…

Linki związane z działalnością Doroty:
www.szkola-facylitacji.com.pl

www.pathways.com.pl