Jestem dla siebie wystarczająco ważna, żeby po to sięgnąć.

— Spotkałyśmy się w związku z książką “Zdarzyło się naprawdę. Opowieści reporterskie”, ale coś czuję, że o niej porozmawiamy trochę później, bo kiedy na Ciebie czekałam, mignął mi na Facebooku post na „Torbie Reportera”. A za każdym razem, kiedy czytam Wasze posty – bo tworzycie Torbę z koleżanką – nie mogę się od nich odkleić! Jak wpadłyście na ten pomysł? To miała być alternatywna ścieżka zawodowa do pracy w radio?

— Kasia Błaszczyk, z którą znałam się z Radia – bo pracujemy razem w redakcji  – to młoda osoba, zawsze mówi: „bo Ty jesteś w wieku mojej Mamy, Tobie już niewiele brakuje do emerytury”, a ja nawet nie wiem, ile ona ma lat. (śmiech). Kasia była w ciąży, miała już małe dziecko, a ja zachorowałam. Mieszkamy obok siebie, co w Warszawie jest, jak wiemy, bardzo ważne.

I rzadkie.

— Tak, rzadkie. Więc ona chciała wychodzić na spacery po lesie ze swoim dzieckiem i w ciąży, a ja chciałam wychodzić, żeby się oderwać od leczenia, od wszystkiego, i sobie rozmawiałyśmy. Ale nie rozmawiałyśmy o tym, czego się boimy, jakie mamy lęki itd., tylko oczywiście rozmawiałyśmy o pracy.

Bo myśmy jeszcze wcześniej też często wyjeżdżały za granicę i wtedy bez przerwy miałyśmy jakieś nowe projekty. Razem jesteśmy jakieś takie bardzo kreatywne, wiesz, że wzajemnie się nakręcamy, aż strach czasami, co my jeszcze wymyślimy. Pamiętam, że podczas tych spacerów po lesie rozmawiałyśmy o reportażu i okropnie narzekałyśmy.

Opowiadałam chyba, że jakaś młoda osoba poprosiła mnie, żebym uczyła reportażu. Z pytań, które mi zadała, zorientowałam się, że właściwie nic się nie nauczyła na dziennikarstwie. I zaczęłyśmy rozmawiać o tym, jak niewiele w ogóle się uczy na tych studiach, a my mamy taką wiedzę praktyczną i chciałybyśmy się nią podzielić. To były tego typu rozmowy. I wtedy wpadłyśmy na pomysł bloga „Torba Reportera”.

— Tak, uwielbiam go! Zresztą przyjdę do Was na kurs, to wiem na pewno!

— (Hania się śmieje.) Wtedy stwierdziłyśmy, że ten blog musi być multimedialny, z filmikami, więc zaczęłam się uczyć montować, kręcić, co było fantastycznym, zupełnie nowym doświadczeniem; zaczęłyśmy inwestować w sprzęt itd.

Później pomyślałyśmy, że chciałybyśmy prowadzić warsztaty, żeby się dzielić naszą wiedzą. Ale z kim? Świetnie znamy się na tym, jak występować publicznie, jak ciekawie opowiadać, jak pozbywać się tremy. Byłam kiedyś bardzo nieśmiałą osobą. Pamiętam, jak prowadziłam pierwsze konferencje prasowe: byłam zlana potem, niewiele wydobywałam słów z siebie. To był dla mnie dramat, sama nie wiem, kiedy to przełamałam.

Zaczęłam analizować, odkryłam, że to jest kwestia pewnej praktyki i pewnej świadomości. Zaczęłam bardziej świadomie się uczyć, poszukiwać w Internecie. Wiem, że w tej chwili ta wiedza jest dostępna dla młodych ludzi, ale mimo wszystko oni i tak nie występują.

Poza tym moja córka, czy syn, już nie pamiętam, wrócili z jakiejś rozmowy o pracę i któreś z nich powiedziało, że właśnie zapytano „a skąd u ciebie taki brak tremy, taka swoboda wypowiedzi?”. Odpowiedzieli, „a, bo rodzice dziennikarze i nas wyćwiczyli”. I jakoś to wszystko się poskładało. Powiedziałam Kasi podczas któregoś spotkania, „słuchaj, a może tak w szkołach byśmy rozmawiały o tym?”.

I wtedy jedna z moich koleżanek Amazonek spytała, czy mogłabym przyjść do szkoły, w której ona pracuje, i poopowiadać uczniom o reportażu. Robię to czasami za darmo, bo chcę dzielić się wiedzą. Powiedziałam: OK, ale jeden warunek – później pójdę do pani dyrektor i z nią porozmawiam. Poprowadziłam zajęcia w jednej klasie, później w drugiej klasie. Gdy poszłam do Pani dyrektor, ona już miała feedback. Powiedziałam, że chcemy też prowadzić warsztaty z prezentacji, medialno-profilaktyczne. No i szok! Od razu powiedziała: „Tak, zgadzam się. Oddaję Wam trzy klasy”.

— Wow!

— Cały rok prowadziłyśmy takie warsztaty. Jesteśmy bardzo zadowolone z efektów, bo też uczyłyśmy dzieci fotografowania, kadrowania, bo musiały same kręcić filmiki itd. I tak się zaczęło. Powiem szczerze, że chyba najmniej załapały z tej części profilaktycznej, bo mówią, że są już w temacie przeładowane wiedzą. Teraz idziemy do następnej niepublicznej szkoły.

— A robicie też tego typu warsztaty otwarte?

— Zrobiłyśmy jedne, ponieważ mamy lata doświadczenia i potrzebną wiedzę… Jestem na wielu grupach kobiecych tak jak Ty, różnego rodzaju. Tam bardzo często kobiety (mężczyźni też oczywiście!) pytają, „jak dostać się do mediów, bo mam świetny pomysł na coś”, albo „napisałem książkę i jak ją wydać?”. Stwierdziłyśmy, że skoro wiemy, jak się tam dostać, i tak dużo ludzi robi naprawdę interesujące rzeczy, to chcemy, żeby inni się o tym dowiedzieli, więc zróbmy takie warsztaty, gdzie będziemy tego uczyć. Zrobiłyśmy jedne takie otwarte, były bardzo udane i już mamy namacalne dowody na to, że to było potrzebne, bo jedna z fundacji, która się zgłosiła, już w mediach zaczęła występować. To były takie proste rzeczy, które trzeba było im powiedzieć! (śmiech )Zauważyłyśmy natomiast, że organizowanie otwartych warsztatów to jest temat zadbania o ich promocję.

— Tak, to jest też dużo dodatkowej pracy, prawda?

— Tak. Więc na razie chcemy pójść ewentualnie do firm szkoleniowych, oddać się pod ich skrzydła. Tylko w tej chwili musiałyśmy zawiesić te plany, bo promujemy książkę. I zwyczajnie nie rozciągniemy czasu. Więc w głowie nam się kłębi tysiąc pomysłów…

— Oczywiście. I się dzieją – jak teraz książka. Ale książka z „Torbą Reportera” ma trochę wspólnego, choć nie aż tak dużo, prawda? Źródło było gdzieś indziej, prawda?

— Miało być tak, że zrobimy blog i „Podręcznik reportażu”, bo nie ma jeszcze takiego na rynku, ani radiowego, ani żadnego. Zaczęłyśmy pisać konspekt, ale w trakcie dużo rozmawiałyśmy i poczułyśmy złość. I dlatego mówię, że nasza książka zrobiła się ze złości.

Właściwie kto będzie chciał zainwestować w reportaż radiowy? Są znani reportażyści prasowi czy literaccy: Mariusz Szczygieł, Hanna Krall itd., wiadomo, znany jest też i ceniony reportaż telewizyjny i dokument. Nawet jak ktoś nie zna nazwisk, to wie, że jest to coś ważnego, a nasz gdzieś zaginął.

Jesteśmy bardzo znani i cenieni za granicą, mówi się „polska szkoła reportażu radiowego”. Ale w Polsce nie, bo jest brak promocji. Mówię: „Słuchaj, przecież robimy tak niesłychane rzeczy! Mamy takich bohaterów, że jak jeżdżę do mojego zakładu fryzjerskiego na Woli, to pani Irena zawsze mnie pyta, co oni teraz robię”. Wszystkie klientki słuchają, czasami trzeba przerwać czesanie, bo muszę dopowiedzieć jakąś historię. Wiem, że one są ważne. Wiem też, że bardzo często nasze historie są później początkiem jakichś medialnych akcji, mogłabym mnożyć te przykłady. Dlatego pomyślałyśmy, żeby najlepsze historie zapisać, by nie uciekły, i będziemy miały książkę.

— Czyli to było trochę z takiego marzenia o docenieniu…?

— Tak. Z tej złości na ulotność. Miałyśmy czas na to, żeby się zastanowić, czy osiągnęłyśmy w tym zawodzie to, co chciałyśmy. I zawodowo – tak, jesteśmy bardzo docenione, jesteśmy na wysokim poziome itd. Natomiast reportaż nie jest doceniony i to nas złości, że ciągle nie jest tak, jak na Zachodzie. Jeździmy na konferencje międzynarodowe i stąd wzięły się te obserwacje.

— Smutne, nie? Że jesteście tam docenione, a tutaj nie, taka uboższa krewna…

— Tak. I stwierdziłyśmy, że musimy coś z tym zrobić. To było wyzwanie. Byłyśmy ciekawe, czy to chwyci, a to momentalnie chwyciło.

— Książkę wydał Wam „Znak”, prawda?

— Tak, od razu się do nas odezwał, że bardzo chętnie wydadzą książkę, że znają nas z radia, tylko chcieliby, żebyśmy wróciły do tych bohaterów i dowiedziały się, co dalej. To był świetny pomysł! My z kolei miałyśmy pomysł, żeby pod każdym rozdziałem napisać post scriptum – np. dlaczego taki tytuł albo skąd bohater, i na to też się zgodzili. Więc to poszło dosyć szybko.

Natomiast na „Podręcznik reportażu” też się wydawnictwo zgodziło, ale nie dawało nam takich pieniędzy, jakie chcemy. Kiedyś byśmy się zgodziły na wszystko. A w czasie przerwy w pracy uświadomiłyśmy sobie, że nie musimy. Pracuję w radiu prawie 30 lat, dlaczego mam oddawać za darmo swoją wiedzę? Mogę się dzielić nią na „Torbie Reportera”, to jest mój wybór.

— Kiedy Cię słucham, to taka myśl mi się kołacze w głowie, że bez tego zatrzymania się, do którego trochę życie Cię zmusiło, bo pojawiła się choroba – to wszystko może by się to nie zadziało.

— Myślę, że na pewno nie. Pracowałabym tak, jak pracowałam, robiłabym dobre reportaże, zdobywała kolejne nagrody i tak do emerytury. Oczywiście robiłam z Kasią, z którą napisałam tę książkę, takie akcje medialne w radiu: „Zaczęło się 4 czerwca” itd., do których włączałyśmy wszystkie redakcje. Ciągle tworzyłyśmy coś więcej niż sam reportaż.

—  No tak, ale to jednak było zupełnie coś innego. Teraz Wy decydujecie całkowicie, Wy macie wybór, Wy możecie wypuszczać kreatywność na wybiegi, gdzie chcecie, decydować, za ile i ile czasu… No to jest takie… poruszające dla mnie.

— Tak… I jednocześnie weszłyśmy w świat online, który nas bardzo pociągnął, bo zobaczyłyśmy, ile tam się dzieje. Mamy wrażenie, że większość ludzi o tym nie wie. Zobaczyłyśmy, jak kobiety są niesłychanie kreatywne.

— Jakie rzeczy niesamowite wymyślają, nie…?

— Tak, mężczyźni oczywiście też. Mam z tego wszystkiego tematy na reportaż, jak zwykle, bo poznaję kolejne osoby, chcę je spotkać. To nam się podoba. Bardzo.

— Takie połączenie tego, co miałaś, ale z zupełną wolnością i możliwością stworzenia czegoś nowego.

— Uhm, tak. Jak byłam w radiu i działy się trudne rzeczy, nie miałam czasu się nad tym zastanawiać, bo miałam małe dzieci i mówiłam: „Słuchajcie, zamykam drzwi i wracam do domu”. Jak dzieci dorosły, żyłam tym, co w radiu, może nawet za mocno. A teraz znów zamykam drzwi i mam tutaj tyle do zrobienia. (śmiech)

— Masz nowe dzieci! Wiesz, dla mnie książka to dziecko, „Torba Reportera” to dziecko…

— Tak. Tylko musimy co pewien czas się zatrzymać. Ja mam już dorosłe dzieci, ale Kasia ma małe. Jak szłyśmy do wydawnictwa negocjować umowę, to Natalka (jej córka) miała miesiąc. Jak ona napisała tę książkę wśród dzieci, naprawdę nie wiem! To przykład takiej matki, że jak masz marzenia, to możesz.

—  Też zatrzymał mnie ten wątek trochę, Haniu… Bo jak coś się dzieje złego, np. zwolnią cię z pracy, czy zachorujesz, to los nas tak powala, że aż załamuje. A u Ciebie było coś takiego, że Cię nie załamało. Co to jest, Haniu?

— Parę lat wcześniej robiłam bardzo, bardzo dla mnie ważny reportaż. Dużo uczę się z moich reportaży, bo rzeczywiście słucham ludzi uważnie. Myślę, że teraz byłabym zupełnie inną osobą, gdybym nie spotkała tych wszystkich osób. Miałam ważne spotkanie z osobą, której już nie ma – Joanną Sałygą-Chustka. W książce to jest reportaż „Zaraz przejdę na drugą stronę”. Dostałam wtedy zlecenie z pracy, bo czasami robimy audycje zlecone, że skoro trwa profilaktyka raka żołądka, to „Hania, nagraj coś o raku żołądka”. Z niechęcią do tego podeszłam, bo o raku żołądka może i nie robiłam, ale robiłam o raku piersi, o różnych nowotworach i to jest pewien schemat, według którego opowiada się historię. Pomyślałam: „Jeeezu, znowu mnie to dopadło”, ale dobra, zrobię. Więc szukałam bohaterki i ktoś mi podpowiedział Joannę Sałygę, że ona ma bloga. Jak przeczytałam tego bloga, to sobie pomyślałam: „Boże! Przecież to nie będzie reportaż o nowotworze, tylko o miłości do dziecka, o życiu, o śmierci. To jest osoba, z którą mogę rozmawiać na każdy temat”. I tak było. Tytuł radiowego reportażu był „Trzeba walczyć” i ona mnie przekonała.

Ona mi powiedziała ważne dla mnie zdania, które zawsze cytuję. Jedno to „Trzeba walczyć i to dotyczy nie tylko chorych, ale i zdrowych”, i to sobie wzięłam bardzo do serca. I drugie, „To jest niemożliwe, żeby tam nic nie było po drugiej stronie, bo tyle religii nie może się mylić”. I to też mnie bardzo przekonało.

Pamiętam, jak we Lwowie miałam wykład dla studentów, puściłam ten reportaż, rozmawialiśmy o tym i jeszcze nie wiedziałam, że tydzień później ja sama będę miała swoją diagnozę. A dokładnie to samo im mówiłam, co mówię Tobie teraz, że mam dosyć tej rakowej tematyki itd. I nagle mnie to spotyka! Oczywiście był moment podłamania. Pamiętam, że to trwało dokładnie tydzień. Dlatego że to było trudne. Na początku nie bardzo chciałam powiedzieć rodzinie, bo to był maj, a w maju rok wcześniej odeszła na raka piersi moja przyjaciółka, której córka była bardzo zaprzyjaźniona z moją córką. Więc na pogrzebie Justyny z Kasią (moją córką) przytulone do siebie ryczałyśmy po prostu wniebogłosy. Nie mogłyśmy uwierzyć, że Justyna odeszła. I teraz mija rok, ja mam diagnozę i wiem, że Kasia następnego dnia jedzie do Chorwacji na żagle. Nie mogę jej tego powiedzieć, póki nie wróci. Mąż z kolei robił jakieś bardzo ważne nagrania i codziennie jeździł 100 kilometrów. A on nie jest wielozadaniowy…

— Bałaś się, że jak zacznie myśleć, to może się wszystko wydarzyć…

— Tak. Mam dwie przyjaciółki i zadzwoniłam do nich, bo oczywiście sama nie chciałam z tym być. Zadzwoniłam też do żony brata mojego męża, bo mamy dobry kontakt, i im powiedziałam. I to był dla mnie wentyl bezpieczeństwa. Pamiętam, że chodziłam po lesie i krzyczałam, bo wiedziałam już, że trzeba wykrzyczeć z siebie te nerwy, tę złość, płakałam. Chyba szóstego dnia napisałam do moich przyjaciółek, gdzieś mam nawet tego maila, że… no bo czego ja się bałam? Oczywiście bałam się, że umrę, to wiadomo, że to się nagle skończy, ale drugi problem, że wyłysieję, bo będę miała chemię. Teraz to mi się śmiać chce, ale każdy musi przez to przejść. „Ja wyłysieję! Jak to będzie?! Jak ja się pokażę, jak powiem rodzinie?!” Nie wiem, co to było, ale tego szóstego dnia postanowiłam: „Nie, ja będę walczyć. Niech się dzieje, co chce. Świat się nie zawali, przecież są peruki. Nie wiadomo, czy umrę, czy nie, różnie może być, bez przesady”. Akurat to był okres, kiedy wróciła córka, był mój mąż, usiedliśmy razem, ja im powiedziałam i jakoś to bardzo fajnie wyszło, bo byliśmy bliziutko. Już w tym czasie zaczęłam szukać świadomie lekarza. Zadzwoniłam do koleżanki z radia, zadzwoniłam do lekarza tej właśnie blogerki, o której wywiad robiłam, już więc wiedziałam, że jestem zaopiekowana, już było dobrze, więc im [rodzinie] powiedziałam, że mogą być spokojni.

Później, już w drugim tygodniu, byłam na warsztatach z relaksacji dla osób chorych na raka i przez trzy dni się relaksowałam. Instruktorka uczyła nas różnych sposobów, technik, oddychania przeponowego. Całe życie się uczyłam oddychania przeponowego w radiu i nie mogłam się nauczyć, a na tych warsztatach od razu pojęłam. To się bardzo przydało, bo nawet od czasu, jak powiedziałam rodzinie, to już było dobrze i w dzień tego nie przeżywałam, ale miałam taki natłok myśli, że ciągle gdzieś wracał ten temat. To mnie strasznie wkurzało i nie wiedziałam, co zrobić, żeby to zatrzymać. Relaksacje mi bardzo pomogły, więc weszłam w to. I zaraz… nie wiem, jakoś tak po prostu poczułam: „Ale o co chodzi? Przecież jestem zaopiekowana. Wiem, że lekarze będą o mnie dbać, wiem, że trafiłam na dobrych lekarzy i im zależy. Mam niesłychane wsparcie otoczenia”. To mi dało dużą pewność siebie.

Ludzie czasami mówią, że poznają ludzi w biedzie, że się zawodzą itd. Ja się nie zawiodłam, wręcz przeciwnie – osoby, których nigdy bym nie podejrzewała, wspierały mnie, jak mogły. Doceniałam każde słowo, każdy gest, telefon nigdy nie milkł. To było fantastyczne. Pamiętam, jak poszłam do mojej fryzjerki, jak mi zaczęły włosy wypadać po pierwszej chemii. Ona od razu powiedziała: „Ale pani Haniu, przecież tutaj bez przerwy któraś klientka choruje i żyje, pani Haniu, pani się nie martwi, to jest stan przejściowy. Włosy wylecą i odrosną nowe. Czy pani wie, że klientki robią sobie czerwoną chemię, załatwiają u onkologów za łapówkę, żeby im włosy wyleciały, bo później odrastają ładniejsze? To jest szara strefa we fryzjerstwie”. Mówię: „Niemożliwe!”, a ona mówi: „Zobaczy pani, jakie będzie miała pani ładne włosy”. Więc zgoliła mi włosy już do końca, założyłam perukę.

Pamiętam, że jak patrzyłam w lustro, to z taką ciekawością. Że tak się bałam, że to będzie koniec świata, a to w ogóle nie jest koniec świata. Dlaczego ja się tego tak bałam? Pamiętam to do dzisiaj. Nikt nie mówi o tym, że gorsze jest, że brwi też wylatują, rzęsy. Bo tutaj peruki nie założysz, córka musiała mi je malować. Czujesz, że brzydniesz, bo tego nie zakryjesz. Ale właśnie patrzyłam na siebie i myślałam: „Nie mam jednej piersi, nie mam włosów, brwi, rzęs, żyję i jestem jeszcze zadowolona. Jak to w ogóle możliwe?”. Zupełnie zmieniłam myślenie. I mogłam o tym mówić głośno, to też mi dużo dawało. Odzywałam się do moich bohaterek, które też chorowały, o których robiłam wcześniej reportaże. Pytałam je o radę, gdzie jeszcze powinnam pójść, co jeszcze powinnam zrobić.

— Czyli słowa „trzeba walczyć”, to taki rodzaj proaktywności u Ciebie, Haniu? „Dzwoniłam, pytałam, mówiłam” – sięgałaś po różne rzeczy, to nie tak, że obraziłaś się na życie, zasklepiłaś się, bo też tak można. Tylko bardziej „nie, nie dam się – sięgam!” to jest to walczyć?

— Zastanawiałam się, czy mi to coś da, jeżeli teraz się zamknę i będę się użalać. Czy to coś zmieni? Nic, tylko moje życie będzie gorsze. A ponieważ nigdy nie byłam osobą narzekającą, jestem optymistką, to w ogóle nie leżało to w mojej naturze. Więc był taki okres, kiedy się rzeczywiście przestraszyłam, a później postanowiłam krok po kroku z tego strachu wyjść do życia. Wtedy od razu zaczęłam szukać „jak?” i jak zobaczyłam, że to działa, że sama decyduję, że chcę się dowiedzieć o chorobie wszystkiego. Po kolei czytałam to, co było na forum dla amazonek. Jak miałam chemioterapię, przeczytałam wszystko, co było o chemioterapii, z 200 stron. Porobiłam notatki z rad dziewczyn, co się bierze na to, a co na to; jak ci będzie niedobrze, skutki uboczne itd. One pisały straszne rzeczy, ale wszystko przeczytałam. Miałam 1% z tych skutków ubocznych, o których one pisały, więc wszystkie zapasy, które zrobiłam, ostatecznie nie były mi na szczęście potrzebne. (śmiech)

Ale dowiedziałam się np. o bardzo prostych rzeczach, które mi pomogły, a później innym dziewczynom, które nie wiedziały, pomagałam. Dzięki temu było mi po prostu łatwiej.

Lubię wiedzieć. Bardzo szybko się dowiedziałam, że jest stowarzyszenie „Unicorn” w Krakowie, które organizuje tygodniowe turnusy „terapia simontonowska”. Genialna, nawet już byłam zapisana, ale zmarł mój Tato, więc nie pojechałam. Udało mi się załatwić tu, w Warszawie, takie weekendowe spotkanie. Cały czas pojawiał mi się od czasu do czasu w głowie lęk. Wiedziałam, że mam go nie odpędzać. Nauczyłam się, że mam na niego spojrzeć i zastanowić się, co w nim jest. To był strach typu: przerzuty, „a co będzie, jeśli…?”. Dwa dni i przemeblowali nam w głowie, że „jak się pojawią, to o nich pomyślę”. Po co mam teraz scenariusze nakręcać? Przecież nie wiem, wszystko może być. I pomogło.

— Jak Cię słucham, to w normalnym życiu, bez choroby, też cudownie byłoby mieć ten dystans…

— Ja to stosuję już w życiu.

— No właśnie, po co się nakręcać? Owszem, to, co jest w obszarze wpływu – mogę robić, ale mnożyć problemy…

— I rozwiązywać też sprawy, które wydawały się niemożliwe do rozwiązania, a które cię przygniatają. Mieliśmy duży dom-segment i oczywiście dużą ratę kredytu. Dzieci dorosły, córka już się wyprowadziła, a syn teraz wyjeżdża na studia do Danii i też go nie będzie, a my z tym wielkim domem i z tym wielkim kredytem. Zawsze nasze rozmowy się kończyły na tym: „Trudno, będziemy sobie jakoś radzić i spłacać”. Jak byłam chora, poszłam na warsztaty „Zaprojektuj swój własny cud”, prowadzone przez psychologa. Tam zdałam sobie sprawę z tego, że to nie jest tak. Po prostu, jeśli mnie to gdzieś uwiera, coś mnie przygniata… Nie można mieć w życiu wszystkiego, trudno, trzeba sprzedać ze stratą ten dom, kupić coś małego, ale już bez tego obciążenia.

— Aż czuję, ile nosi się na plecach…

— Powiedziałam o tym mężowi. Na początku nie był przekonany, ale jak mu to wytłumaczyłam z mojej nowej perspektywy: „Po co nam to? Po co nam ten balast? Przecież nie wiadomo, ile jeszcze będziemy żyć”, zgodził się. Ale zaraz pojawiło się inne rozwiązanie. Przyjaciółka mi powiedziała: „Będzie słabo, jak sprzedasz ten dom, bo nie będzie cię stać na to, żeby mieszkać w pobliżu. A jak zamieszkasz gdzieś dalej, to nie będziemy się widzieć. A gdybyś go przerobiła na osobne mieszkania?”. Pierwsza reakcja: „Zwariowałaś? Przecież tam nie ma jak zrobić wejścia”, itd. Wszędzie widziałam minusy, ale „powiem mężowi, zobaczymy, co on na to”. A on jak się zapalił, to już go nie zatrzymasz wtedy! Mówi: „Słuchaj, ale zostaniemy na swoim! Nie przeprowadzimy się!”. Od razu zaczęły nam niebiosa sprzyjać. W tym momencie jest czarny dowcip, bo jego ciocie umarły. Co nam się kończyły pieniądze, to kolejna umierała. Naprawdę, tak było. Stąd mieliśmy pieniądze na przebudowę, inaczej byśmy nie poradzili. Teraz ją kończymy i też ten ciężar nam spadł z pleców. Gdybym nie zachorowała, nie wpadłabym na to, po prostu wszystko by się tak nie splotło. Bo we mnie nie było determinacji.

— No tak… tu walczyłaś o życie.

— To było ważniejsze.

— Ten dom… „Czy ja muszę mieć dom?”…

— Jak jest problem do rozwiązania, trzeba go rozwiązać, a nie mówić, że się go nie da rozwiązać.

— I słuchać. Wiesz, słucham Twojej historii i nie mogę oprzeć się myśli, że to, czego się nauczyłaś przez 30 lat, robiąc reportaże, szukając źródeł, słuchając ludzi, to poniekąd też Ci uratowało życie.

— Tak, zdecydowanie!

— To jest schemat, o którym mówisz. W reportażu też tak jest. „Ty – wielki znak zapytania”, ale zaczynasz szukać jakiejś ścieżki, dotarcia, zbierasz informacje. U Ciebie też tak poszło.

— Tak. Na niektórych zajęciach podsumowywaliśmy, czego się nauczyliśmy. Obserwując siebie (bo te warsztaty pozwalały się zatrzymać nad sobą), zyskiwałam pewność siebie. Zawsze np. byłam przekonana, że jestem osobą, która zawalczy o swoich słuchaczy i o dzieci, ale nie będzie walczyć o siebie. Nagle odkryłam, że w ogóle nie mam z tym żadnego problemu. Wchodzę do lekarza z karteczką, mam wszystko zapisane, co chcę wiedzieć, nie ma szans, żebym wyszła bez nowej wiedzy. Przekonałam się, że bardzo świadomie potrafię osiągać to, co chcę.

— Kiedyś to robiłaś dla kogoś, ale narzędzie jest jedno.

— Tak, ale nigdy jakoś o siebie nie walczyłam. Tu po prostu okazało się, że umiem. Świadomość tego, że to mi się udało, że to potrafię, a jednocześnie to, że wiedzą, którą miałam, dzieliłam się z innymi, szczególnie z amazonkami, też mi dawała pewność siebie, wartości, sens, wsparcie. Tylko musiałam się nad tym co pewien czas zatrzymywać. Tak jak teraz zatrzymujemy się z Kasią nad tym, co robimy i w co idziemy, podsumowujemy, określamy priorytety, np. mówimy: „Nie, z tego musimy zrezygnować, bo teraz nie damy rady i wprowadzi to znowu napięcie w nasze życie, a nie chcemy żadnego napięcia, chcemy, żeby to się toczyło. Życie jest wystarczająco napięte”. Obie wprowadziłyśmy to bardzo świadomie. Nie musimy mieć wszystkiego na raz.

— Czyli macie tę zdolność, żeby odpuścić coś, nawet jeśli jest to fajne. I tym, co Wam pokazuje kierunek, jest to napięcie. Jeśli coś będzie generowało zbyt duże napięcie, to na ten moment to nie jest dla nas.

— Dokładnie. Bardzo często to podkreślam, że nie chcę stresu, że to mi jest zupełnie niepotrzebne, odpuszczam.

— Tak… „Nie dla mnie”. Jest w tym jakaś większa mądrość.

— (śmiech )Wiem, że tak naprawdę to do niczego nie prowadzi.

— Chciałam ostatnio spełnić moje wieeelkie marzenie, jakim są studia psychologiczne, takie 3,5-letnie, dla magistrów. I co się za to zabierałam, coś mi stawało na drodze. Jeszcze sobie wypisałam, kiedy miałabym to zrobić, a mam dużo uruchomionych innych rzeczy, mam 17-latkę i 6-latkę… więc wiesz, to jest maluch przy mnie. W wieku moim i mego męża, który jest ode mnie sporo starszy, jego rodziców już nie ma, to jest pomieszana historia… Właśnie tak sobie powiedziałam: „Może to było moje marzenie, ale całe moje ciało mówi: NIE”. Puściłam. I jeszcze mam takie trochę zamieszanie, że odpuszczam siebie, takie myśli, ale całe ciało jest spokojne w tym odpuszczeniu.

— No właśnie, może na ten moment po prostu odpuściłaś.

— Dwa dni później uświadomiłam sobie, że tak naprawdę nie chodzi mi o takie studia… Już mam tytuł, dyplomy. Chodzi o to, że chciałam pracować indywidualnie z ludźmi i nagle się okazało, że przecież latami leczyłam się w gestaltowej terapii, że jest szkoła 4-letnia, która daje międzynarodowe papiery, certyfikaty, zajęcia są raz w miesiącu w Warszawie. Zadzwoniłam i jeszcze się okazało, że już niby zamknięte zapisy na ten rok, ale prawdopodobnie, zawsze jest tak, że różne rzeczy się w życiu dzieją i ktoś odpuści, a ja jestem na czele listy rezerwowej, więc jeśli ktoś odpuści, to wiem, że wejdę. Chociaż głowa by chciała wszystko, i to są czasem wielkie marzenia, i wydaje ci się, że tyle możesz z nich mieć, to napięcie, o którym mówiłaś, jest drogą.

— Ono jest niepotrzebne. Chodziłam na warsztaty, mój mąż ze mną na nie chodził, ale sprawozdawałam mu wszystko, co się wydarzyło. Jak były jakieś ćwiczenia do wykonania, to wykonywaliśmy je razem, czasem nawet z dziećmi. Szybko wyłapał, że to, czego nas tam uczą, to żebyśmy przestały być takie wielozadaniowe. Później za mną chodził i mówił: „No tak, znowu jesz śniadanie, pijesz kawę, przeglądasz to i tamto, a miałaś się skupić na jednej czynności. Znowu robisz pięć rzeczy na raz”. A ja mu mówiłam: „Ale ja tak lubię…”. A on: „Na pewno lubisz?”. A ja: „No, w zasadzie to nie zawsze…”.

— Właśnie, „nie wiem, czy lubię”.

— On za mną chodził i tego pilnował. Jak byłam w domu i musiałam mocno zwolnić życie, bo na pewne rzeczy nie miałam już siły, musiałam omijać wzrokiem brudne kąty itd., żeby nie gonić już całej rodziny, mówić, że mają za mnie ugotować. Potrafili, ale trzeba to było wyraźnie mówić. Pamiętam, że pierwszy miesiąc był dosyć trudny, bo jestem zarządzającą w domu, taką kierującą wszystkim. Koleżanka mi powiedziała: „Hania, przesiadaj się zza kierownicy do tyłu i siedź tam, i daj się powozić wreszcie”. I dałam.

— Ale wyobrażam sobie, że to jest trudne. Ja miałabym jakiś żal do nich, że tego nie robią, a to jest dla mnie ważne …

— Miałam koleżankę, z którą dużo rozmawiałam na ten temat przez telefon, ona mnie powstrzymywała, mogłam jej powiedzieć, jak mi z tym jest. To mi pomagało, nie musiałam tego wylewać na nich. Rodzina też sobie dobrze z tym wszystkim radziła …

— Mieli po prostu inne standardy. (śmiech)

— Tak. Ale musiałam mówić: „Proszę mi tu pomóc”… Zresztą świetne było z moim synem, bo on miał chyba wtedy 18 lat, jak zachorowałam, i o ile córka ze mną jeździła na chemię i uczestniczyła w tym wszystkim, to dla niego jakby to był temat, przy którym nigdy o nic nie pytał. Natomiast przez cały czas leczenia ani razu mi nie powiedział „zaraz”. O cokolwiek go nie poprosiłam, on to robił. I pewnego dnia zapytał: „A ty już mama zdrowa?”. Mówię: „Tak” i już od tego czasu było „zaraz”. (śmiech) Stwierdziłam, że to jest OK. On to po prostu w taki sposób pokazał. Nie będzie rozmawiał, córka będzie ze mną jeździć, a on po prostu będzie do usług. Zrobił szybko prawo jazdy, żeby pomagać. A teraz jest „zaraz”… Chociaż i tak mam wrażenie, że gdy powiem, że nie mam siły albo że tata jest starszy, bo przy remoncie jest tona roboty, to on rzeczywiście wtedy pomaga.

— Rodzinna lekcja, co…?

— Tak, wydaje się, że całą rodziną wyszliśmy bez szwanku…

— Nawet więcej chyba niż bez szwanku… Dowiedzieć się o swoich bliskich, że można tak na nich liczyć, to jest więcej.

— Tak, masz rację.

— Kiedy opowiadałaś o tym, jak szukałaś źródeł, pomyślałam, że to było takie reporterskie, że to były wiarygodne źródła, że szukałaś konkretnie u amazonek, a nie, że przeczytałaś cały Internet.

— Tego też się nauczyłam w Dojrzewalni, że bardzo dużo korzystamy z doświadczeń innych, w tym przypadku kobiet. Uważam, że po co szukać, jeżeli można z kimś po prostu porozmawiać. Oczywiście każdy będzie miał swoją wizję, ale jak zapytasz kilka osób, to coś się znajdzie dla ciebie. I ja z tego zawsze korzystałam. Po prostu wierzę w kobiecą moc. Mówi się czasem, że kobiety walczą ze sobą. Może tak jest, ja tego nigdy nie doświadczyłam. Zawsze więcej mam z tego korzyści.

— Też tak mam. Słyszę ten mit, że kobiety podstawiają sobie nogi, ale w moim życiu i w pracy, i gdzie bym nie była – tego nie było.

— W Dojrzewalni spotykałam kobiety, które po coś przyszły, ale widziałam też takie – siedząc na korytarzach szpitalnych – które reprezentują taką postawę, jak mówisz: „Spotkało mnie nieszczęście, cały świat jest zły, ja jestem zła dla świata”. Kiedy mówiłam, że po tym, jak zachorowałam i postanowiłam walczyć, napisałam testament i list dla moich dzieci i całej rodziny, który jest schowany, to one się dziwiły: „Ale jak to?”.

— To tak, jakbyś się poddała, prawda? Też mam testament, mam małe dziecko, przecież nie wiesz, nigdy nie wiesz…

— Ta moja koleżanka umarła bez słowa. Zdążyła powiedzieć tylko „przepraszam”, bo zaatakowało jej mózg. To był jeden dzień – i śpiączka, nie zdążyła. Stąd wiedziałam, że trzeba zdążyć, żeby powiedzieć mojej rodzinie, jak ją kocham. Powiedzieć słowami, ale zostawić też to na piśmie na zawsze, żeby mieli. Byłam teraz w sanatorium dla amazonek. (Jak rozmawiam z niektórymi, dużo osób nie wie, że można pojechać z ZUS-u. Tyle lat chorują i nie wiedzą, a ja się dowiedziałam i skorzystałam z tego). Tam zobaczyłam, że dziewczyny mają bardzo różne postawy, np. jedne w ogóle nie chcą już mówić o chorobie.

— Tak jakby zaklinały trochę rzeczywistość: „Koniec, to już jest za mną”.

— Nie chcą – OK. Nie chciały żadnych zajęć z psychologiem. A potem, z drugiej strony, pytały: „Jak ty to wszystko tak spokojnie znosisz?”. A ja im odpowiadałam: „Bo chodziłam na spotkania z psychologiem”. „Nooo, to może trafiłaś na jakiegoś dobrego”. To nie jest kwestia trafienia, tzn. oczywiście też, ale…

— Tak, ale czasem może… Tak jak z lekarzem – jak na pierwszego nie trafiłaś dobrego, to „szukasz dalej”.

— Idę z nastawieniem, że ten ktoś mi pomoże. Nie, że tylko mi przytaknie i mnie pocieszy, tylko szukam…

— Albo „co on o mnie może wiedzieć…?”.

— To, co ja mu o mnie powiem. Więc mówię.

— Tę Twoją proaktywność sobie biorę… Takie zaufanie, że ktoś chce Ci pomóc. Ty też bierzesz za to odpowiedzialność. Jestem dla siebie wystarczająco ważna, żeby po to sięgnąć.

— Oczywiście, że tak!

— A to jest wciąż tak rzadkie wśród kobiet…

— Nie wiem, z czego to się bierze. Można dzięki temu wiele zyskać, tak uważam…

—  I wyobrażam sobie, że dla wielu osób to jest trochę wyjście ze swojej strefy komfortu. Strefa komfortu może nie być komfortowa, może być strasznie niewygodna, ale jest ci znana. I jednak tak nagle wyjść to jest…

— No jest. Była na Facebooku dziewczyna, z którą będę robiła reportaż w przyszłości. Obserwowałam, co pisze, i fajnie, bo jest taki zapis na grupie, co myślała od momentu diagnozy do teraz, jak się niesamowicie zmieniła. Miała zupełnie inną drogę niż ja, załamała się, rozleciała się jej rodzina, bo było ciężko to wszystko wytrzymać. U niej ten proces był bardzo długi, zanim doszła do mniej więcej tego momentu.

— Do którego Ty doszłaś w sumie po tygodniu.

— No… Ale u mnie chyba to skrócenie wynikało z tego, jaka jestem, z dotychczasowych doświadczeń, z wpływu otoczenia… Mówiłam od razu o tym głośno. Wysłałam takiego maila nie do całego radia, ale do sześciu osób w rozgłośniach.

— Które były dla Ciebie istotne.

— Tak, ale z którymi też miałam związane plany zawodowe. „Słuchajcie, przykro mi, ale zawieszamy, bo jestem chora”. Od razu był niesamowity odzew, bo te osoby wpisały to sobie jakby w kalendarz: regularnie dzwoniły, pytały, jak tam jest, mówiły „a to słuchaj, znam tutaj taką chorą, może z nią porozmawiasz, może czegoś się dowiesz”, a ja mówiłam „o, to fajnie”. Na początku myślałam, że po dwóch miesiącach wrócę do pracy. Pojęcia nie miałam, że tak długo to będzie trwało. Później się cieszyłam, bo bym chętnie jeszcze została dłużej, jeśli by się dało.(śmiech) Życie może też być bardzo piękne w domu. Zdrowe gotowanie – obłożyłam się przepisami, nareszcie miałam czas, bo zdrowe jedzenie wymaga dużo wolnego czasu. (śmiech)

— Niestety, wiem…

— Chyba że ktoś ma zdolności, że z byle czegoś coś zrobi… Ja nie potrafię.

— Ja też tego nie mam. Wymaga czasu. I jednak w takim normalnym życiu są takie ciągłe dylematy…

— Tak. Więc miałam czas na gotowanie, takie powolne oporządzanie domu z dużymi przerwami na książkę, na kawę. Bardzo dużo rozmawiałam przez telefon, bo wielu znajomych mam porozrzucanych po całej Polsce. Wymyśliłam sobie plan na chorobę. Po tej czerwonej chemii nie czułam się dobrze przez trzy dni, ale tylko przez trzy. Aczkolwiek nie było tak tragicznie, jak to opisywano.

— Jak mogło być…

— Ale trzy dni byłam wyjęta z życia. I dobrze, bo schudłam dzięki temu. (śmiech) Później stwierdziłam, że nawet nie mam apetytu po tych trzech dniach, bo mi jest ciągle niedobrze, więc zaczęłam się spotykać z koleżankami w knajpach. Jak ktoś poda – lepiej smakuje. A później zaczęłam dzwonić, bo po tej czerwonej chemii są trzy tygodnie wolnego, żebyś doszła do siebie, więc jak mi już apetyt wrócił, dzwoniłam do koleżanek w Polsce i pytałam, czy mogę do nich przyjechać na cztery dni. I jechałam gdzieś. Nie widziałam bardzo dawno tych osób, więc to była fajna okazja, żeby porozmawiać. One się czuły fajnie, bo wiedziały, że w ten sposób wspierają mnie. Więc nie było żadnego problemu. Niesłychanie mi to pomagało. Moja rodzina nie miała nic przeciwko temu. Oni się tylko śmiali z tych moich rozmów telefonicznych, że „Mama to nic nie robi, tylko gada przez ten telefon”. Koleżanki powiedziały mi tak: „Wiesz co, zawsze jak się do ciebie dzwoniło i pytało, czy masz czas, to odpowiadałaś: tak, mam, ale nie za dużo, bo właśnie montuję. A teraz jak się do ciebie dzwoni, to mówisz: tak, mam”. Staram się tego trzymać. To jest to, czego się nauczyłam. Chcę im w ten sposób zwrócić to, co mi dały.

— Czyli jeżeli ktoś dzwoni i potrzebuje porozmawiać, to nie mówisz „mam, ale montuję”, tylko po prostu „mam”.

— Tak. Nie obciążam kogoś, żeby nie czuł, że mam mało czasu. Kiedy miałyśmy promocję książki w domu kultury, nie chciałam zapraszać moich trzech przyjaciółek, bo stwierdziłam, że Martyna nie przyjedzie z Kielc, bo pracuje do 16, a rano o 7 jedzie do pracy. Beata wraca do domu o 15, od 18 do 1 w nocy pracuje. Ewa to już w ogóle nie ma na nic czasu, więc poczekam, jak będzie spotkanie autorskie w sobotę albo w niedzielę. One oczywiście wiedziały na Facebooku, czy ja im opowiadałam, że mam to spotkanie, ale ich nie zapraszałam, bo myślę: „Nie będę im tego robić, żeby musiały odmawiać”. Wchodzę na spotkanie, a one siedzą w pierwszym rzędzie, zadowolone z siebie. Ja się popłakałam, wzruszyłam się… I właśnie Kasia Błaszczyk mówi: „Cholera jasna, znowu się od ciebie czegoś uczę! Że trzeba dbać o kontakty! Ode mnie nie ma nikogo, poza rodziną, żadnej przyjaciółki. No bo jedna napisała, że jest bardzo zmęczona, a reszty nie mam. Tak się zagoniłam w tych małych dzieciach…”. Bo jest taki etap, prawda?

— Jest taki etap… że znasz tylko mamy ze żłobka…

— No tak. (śmiech) Kasia mówi, że się nauczyła, że musi dbać. I np. teraz jest tak, że jedziemy gdzieś na nagrania albo opowiadamy o książce, jest godzina 19, ona się umawia z kimś gdzieś na mieście. Już nie wraca do domu. Bo to jej dało dużo do myślenia, że zostanie sama, jak będzie tak dalej. „A Ty utrzymałaś te kontakty”. Zawsze z przyjaciółkami byłyśmy sobie bliskie, a przez moją chorobę to się wszystko bardzo wzmocniło, bo one były cały czas przy mnie. To też jest ważne.

— Piękna historia… Miałam taką myśl, taki niepokój o Kasię, że można również inwestować i nie dostać… Tak też bywa.

Zawsze wierzyłam w to, że ludzie są dobrzy. Zawsze, jak weszłam z kimś w kontakt, tak jak z Tobą – nie widziałyśmy się tyle czasu, a mamy ze sobą o czym rozmawiać i się lubimy. Jak kogoś lubię i czuję go, to podtrzymuję to, jak się da. Mam mnóstwo takich osób. A jak mi coś nie odpowiada, to nic na siłę.

— Tak, i tak sobie myślę, że gdybyś o cokolwiek poprosiła, zrobiłabym to z największą przyjemnością.

— I ludzie chcą, żeby powiedzieć, prawda?

—  Oczywiście, to daje poczucie, że mam jakiś wpływ…

— Właśnie, a tak nie wiadomo, co można zrobić.

—  Zwłaszcza, że wiesz – też mam taką myśl – że my w Dojrzewalni też od Ciebie dużo dostałyśmy. Tak à propos mediów i istnienia w mediach.

— Pamiętam, że pierwsze zajęcia w Dojrzewalni, na których byłam, to „Poczuj swoją moc kobiecą”. To były zajęcia na bębnach. Cały dzień siedziałam i bębniłam z moją koleżanką z pracy. Na początku mnie to śmieszyło, oczywiście robiłam o tym nagranie, a później ten ruch jednostajny i to bębnienie nagle stało się takie kojące.

— Tak, a później, jak się z tego zaczęła robić muzyka … to było fajne!

— I pamiętam, że to było moje pierwsze spotkanie, i takie przełomowe. Później pamiętam warsztaty, które Lucyna prowadziła, „Odpoczynek nie boli”. Mój kolega w pracy tego słuchał, bo nie było szefowej, i mówi: „Co to w ogóle za temat jest? Nie wiem, o czym te kobiety mówią”.

— No tak, bo ich nie boli. (śmiech) Nas boli.

— A tam okazało się, że to dla kobiet jest bardzo ważna rzecz.

— Tak, to były warsztaty – hicior, odkrycie!

—  Pewnie dużo z tego brałam, nie zawsze do końca wcielałam to w swoje życie, ale gdzieś już było to ziarno zasiane: wiedziałam, że można tak, że można inaczej.

— A czujesz się teraz pisarką po tej książce?

Nie, zupełnie nie. Wiem, że jestem dobrą reportażystką radiową, pisarką kompletnie nie. Moja Kasia, jak wczoraj napisała nawet notkę dla prasy – to jest niesamowite, jak ona potrafi pisać. Fajnie było, że wydawnictwo się zgodziło, ale jak już się zgodziło, to mówię: „Kasia, ale ratunku, przecież ja nie potrafię pisać! Nie wiem, czy w ogóle sobie z tym dam radę!”. I zrobiłam bardzo duży błąd, bo wyjęłam z powrotem wszystkie książki, zaczęłam czytać Szczygła etc. Czyli chciałam sobie strzelić w łeb. (śmiech) Ale na szczęście trafiłam w pewnym momencie na książkę też znanego reportażysty, ale to były głównie krótkie reportaże z pijaczkami pod sklepem. To było bardzo ładnie napisane, ale kompletnie nieinteresujące. Pomyślałam: „My przynajmniej mamy interesującą historię i jak coś, zawsze mnie uratuje”. (śmiech) Wtedy było w porządku.

Później wykryłam, że to, czego potrzebuję do pisania, to kompletna koncentracja. Że po prostu muszę wejść w ten świat. Umówiłyśmy się z Kasią, że jak każda z nas coś napisze, to wysyłamy do siebie, żeby ta druga oceniła. Kasia dopiero później powiedziała, że miała trochę lęk, że ja jestem od niej starsza i będę miała coś przeciwko jej krytyce. Ale szybko zauważyła, że nie mam nic przeciwko. I pisałam reportaż o tej Joannie, o której wcześniej opowiadałam, „Trzeba walczyć”. Wysłałam go Kasi, ona wiedziała, że jest to dla mnie ważna historia, i mi odpisała: „Haniu, przepraszam, ale nie czuję tego dreszczu, który mam, jak opowiadasz o Joannie. Wiele mam pytań, znaków zapytania, nie ma odpowiedzi, a przede wszystkim nie wiem z tego rozdziału, czemu ona jest taką wyjątkową osobą. Czegoś Ci tam zabrakło”. I jeszcze podała mi parę informacji, których jej tam brakowało. Mówię – OK, dobrze. To jest akurat rozdział, na którym mi niesamowicie zależy, bo zaprzyjaźniłam się z Joanny przyjaciółkami, więc wiem, że będą to czytać. Joanna rewelacyjnie pisała, miała świetne pióro i u mnie są fragmenty z jej bloga. No i jak ja to zepsuję? To przecież będzie klęska.

„Odłożę to na miesiąc”, bo to takie przyzwyczajenie z radia, że jak nie idzie ci reportaż – odkładasz. Odłożyłam więc, wracam po miesiącu, szukam – i nie ma tego rozdziału w komputerze. Nie ma. Nie wiem, jak to zrobiłam, ale to mi się od czasu do czasu zdarza. Nie znalazłam. Mówię: „No to muszę napisać go od początku”. Pamiętałam tylko pierwszą scenę, która Kasi się bardzo podobała. Powiedziałam mojemu mężowi, że muszę teraz całkowicie wejść w tamten świat, „przez dwa dni mnie nie ma”. Zamknęłam się, wzięłam jej książkę znowu, położyłam obok i zaczęłam pisać. To jest jedyny rozdział w książce, do którego wydawnictwo nie miało ani jednego pytania, nie było ani jednego błędu, nic! Kasia przeczytała i powiedziała: „No. Teraz to mi się podoba”. Więc wiedziałam, że to jest wszystko, na co mnie stać, żeby nie zepsuć. Nie mam natomiast tej umiejętności posługiwania się słowem, tak po prostu.

— To znaczy masz ją, no bo masz – to się zadziało, nie jest to jednak Twoja materia na Twój moment…?

— Zupełnie, nie. Także jak ktoś pyta, czy druga książka będzie, to mówię, że nie. Bo nie chcę. Dobrze, że pisałyśmy tego bloga, to się troszkę wprawiłam, zanim zaczęłyśmy pisać książkę. Że przez ten rok bardziej się zastanawiałam nad słowem. Uważam, że Kasia się nadaje do pisania książki. Ale już fikcję wymyślić – to ja już w ogóle nie.

— Jak opowiadałaś o filmikach, miałaś błysk w oku. Że uczyłaś się montażu. Tu widzę, że by Cię może kiedyś bardziej pociągnęło, może byś chciała kiedyś się tym zająć?

— Tak, tak. Mąż pracował w telewizji, więc mi pomaga montować czasami przy jakichś bardziej skomplikowanych ujęciach. W ten sposób mnie uczy, jak się montuje. Dzisiaj, jak tu jechałam, to mu powiedziałam, że odkryłam filmik, który mi się podoba, i chcę nauczyć się montować w taki sposób. I to jest fajne, bo się ciągle czegoś uczę, ja to po prostu uwielbiam. I jakie to jest przydatne!

— Masz też tę jasność „znalazłam coś, co mi się podoba, chcę umieć tak”. Że Ty się uczysz, ale to nie są takie rozproszone strzały, tylko naprawdę „tego potrzebuję, tam chcę iść”.

— Tak. Jestem dosyć konsekwentną osobą. Jak już coś, to staram się, nie za wszelką cenę, ale jednak nie porzucać za mocno albo nie zmieniać co chwilę celu.

— I jednocześnie dajesz sobie czas.

— Tak. I daję sobie czas. No i też, że jak się coś nie uda, to nie będzie tragedii z tego powodu. Ale jak zostałam reportażystką? Właśnie w ten sposób, że będąc studentką polonistyki w Szczecinie, słuchałam późnym popołudniem Trójki. Grzegorz Miecugow, pamiętam, zapowiedział: „A teraz zapraszamy do Trójki, posłuchamy archiwalnego reportażu Krystyny Melion Głębokie zanurzenie”. To było o niewidomym pływaku, który zdobywał nagrodę na jakiejś paraolimpiadzie. Posłuchałam tego reportażu i pomyślałam: „O nie! Ja chcę robić takie historie. Ja chcę opowiadać takie historie! Jak ja mogę to zrobić?”. Już byłam wtedy w radiu studenckim w Szczecinie. Dowiedziałam się, że to jest forma zwana reportażem, że Krystyna Melion pracuje w Warszawie, przy Myśliwieckiej. Na zajęciach psychologicznych, bo już wtedy na takie chodziłam, trzeba było napisać, co jest twoim celem w życiu, i napisałam: „Moim celem w życiu jest dostać się jednej redakcji, do Krystyny Melion”. I jak przyszłam, to była! Tylko już na emeryturze, ale przychodziła tam oczywiście, dziennikarz nie odchodzi na emeryturę i kończy pracę. I ona na szczęście od razu mnie sobie upodobała, że ja jestem jej następczynią, uczennicą – nie wiem, jak to nazwać – ale od razu nas coś do siebie zbliżyło. Poświęciła mi mnóstwo czasu i nawet zrobiłyśmy razem jeden reportaż. To też ci daje bardzo dużo w życiu –poczucie, że to osiągnęłaś. Po prostu wiedziałam, że się w radiu zakochałam.

— Ufasz temu. Jak wiesz, że chcesz coś robić, to ufasz temu.

— Bo jestem Rybą. Intuicja. Staram się rzeczywiście słuchać, co ona mi tam mówi.

— Zazdroszczę Ci tego. Bo ja… trudno mi jest uchwycić to, czego chcę. Na tego konia postawić i iść. Że to jest to.

— Uhm, tak. Oczywiście moja Mama mnie bardzo wspierała, ale były takie momenty, szczególnie przez zarobki, że jak ja dam radę, jak to będzie, itd. Ale jak później się ponownie zeszliśmy z moim mężem – bo przez chwilę byliśmy razem w Szczecinie, później się rozstaliśmy, ale on też jest dziennikarzem – w międzyczasie zauważyłam, że jak się spotykam z innymi mężczyznami, to ich życie…

—  …jest takie inne…

— I oni nie mogą słuchać, że ja w kółko o tym radiu i o tych ludziach. (śmiech) I nie mamy też wspólnych tematów. A z moim mężem bez przerwy możemy rozmawiać o wszystkim – i o radiu, i o czymś innym. Więc to też mi pewnie pomagało, mimo że zarobki nie były duże. On z kolei zarabiał więcej, więc ja mogłam być w radiu. Osiągałam coraz wyższy poziom, więc i u mnie powolutku tych pieniędzy było coraz więcej. I to się tak wszystko fajnie splotło. Ale co jest dla mnie dużym zaskoczeniem, to to, że moje dzieci bardzo szybko określiły, co chcą robić w życiu, i też to realizują. Są bardzo konsekwentne i nie pytają nas, czy to ma być tak, czy inaczej. Idą za sobą całkowicie. I to przynosi efekty, one to widzą i ja to widzę. To mnie bardzo cieszy.

— To jest fajne. Widzę dużo młodych osób i ich rodziców, którzy mają takie pytanie w sobie, nie „czego ja chcę” w sensie ja – czyli to dziecko, tylko „gdzie będzie praca?”. Jeszcze w ogóle nie wiesz, czy cię interesuje informatyka, ale już wiesz, że będziesz informatykiem w korporacji.

— Mój syn właśnie jest informatykiem. To też była dla mnie nauczka, bo on w podstawówce, czy też gimnazjum, chciał być chemikiem. Chodził na zajęcia na Politechnikę. Miał zdawać do Poniatowskiego i nagle jak się zbliża nabór, on mówi, że nie pójdzie do żadnego liceum, tylko idzie do technikum informatycznego. Mówię: „Dziecko! W ogóle nie ma mowy! Będziesz pierwszą osobą w naszej rodzinie, poza moją siostrą, która skończy technikum, a nie studia! Bo jak skończysz liceum, to potem na studia, a po technikum nie będzie ci się chciało”. On na mnie spojrzał i mówi: „Mama, ja idę do technikum”. Wszystkie moje koleżanki, bo je od razu obdzwoniłam, jaka tragedia się dzieje, mówią: „Ale słuchaj, ty nie wiesz, jaka młodzież jest teraz w technikum, jakie to fajne osoby. On przynajmniej wie, czego chce, weź przestań”.

Mniej więcej po trzech dniach przegadania ze sobą, dalej przed nim udawałam, że nie podoba mi się ten pomysł, więc on ciągle kontrował. Widziałam, że on wie, czego chce, bo wszystko wiedział o maturach i egzaminach zawodowych, jak się okazało. Ale sama w środku sobie myślałam: „Może to i lepsze, jeżeli on wie, czego chce, to niech idzie”. Boże, jak to dobrze, że ja mu nie stanęłam na drodze. To znaczy i tak bym go nie zatrzymała, ale mogłabym popsuć stosunki między nami, gdybym się z mężem upierała przy swoim. Po prostu zrobi to, co chce. Zresztą cała klasa się taka okazała. Kiedy poszłam do szkoły, nauczycielka przywitała nas słowami, że jeszcze takiej klasy nie miała, bo wszyscy się uczą. Mówię: „Jezu, tyle lat chodzę na te wywiadówki i jeszcze nie słyszałam, że dzieci są fajne. Zawsze słyszę, że są niefajne i nie chce im się, a tu wszyscy się uczą”.(śmiech) Skończył to technikum, zdał egzaminy zawodowe, zrobił sobie rok przerwy, popracował, teraz się dostał na studia do Danii, wyjeżdża, nic od nas nie chce, bo mówi: „Wiem, że nie macie pieniędzy, ja sobie poradzę, tu sobie oszczędzam”. No i co ja? Jak?…

— Niesamowite…

— Też by trzeba było poszukać, skąd u nich takie zachowania się biorą. Czy to jest przykład rodziny, że oni widzą takie rzeczy? Ale zobacz, jak łatwo można było to zepsuć… Że „tak nie zrobisz”. Bo dla mnie to był początkowo wstrząs: „Ale jak to nie pójdziesz do liceum? Przecież każdy w otoczeniu kończy liceum, a on do technikum?”. Taka głupota…

— Mój mąż też kończył technikum i jest profesorem na Politechnice. Zresztą naprawdę to była jego najlepsza życiowa decyzja, bo nikt mu kitu nie wciska na takim bardzo bazowym poziomie, chociażby wykonawczym.

— To też było tak, że od razu się tym podzieliłam z przyjaciółkami i znajomymi i od razu zaczęli ludzie podawać różne swoje przykłady. Słuchałam tego, bo jak coś mówię, to nie po to, żeby ludzie mi przytakiwali, tylko słucham, co ludzie mają mi do powiedzenia.

— Rozkwitła nam ta rozmowa, Haniu… Miało być o książce, więc powiedz mi jeszcze, czy się ją kupuje w księgarniach, przez wydawnictwo, czy przez Internet?

— Głównie przez Internet, we wszystkich tych sklepach-księgarniach, w „Znaku”, najmniej jest w stacjonarnych EMPIK-ach, bo tylko w niektórych. Ale w stacjonarnych księgarniach powinna być.

—  I żeby dowiadywać się o spotkania z Wami, gdyby ktoś chciał przyjść…?

— To wszystko jest na „Torbie Reportera”: https://torbareportera.pl/.

—  Fajnie. Dziękuję Ci bardzo.

— Ja również bardzo dziękuję.

https://torbareportera.pl/

Zdjęcie Hani: Adam Bogoryja-Zakrzewski

Książka: