Kiedy jestem w pracy to zajmuję się pracą na 100%  a kiedy jestem w domu, to też na 100%. To jest z jednej strony trudne, ale z drugiej łatwe, bo mam jasność co do tego, gdzie przebiega granica.

 Kasiu, zadzwoniłam do Ciebie z prośbą o rozmowę pod wpływem impulsu – po lekturze książki Julie Lythcott-Haims „Pułapka nadopiekuńczości”. Lythcott-Haims, wieloletnia doradczyni zawodowa na Uniwersytecie Standforda, otworzyła mi oczy na to, jak bardzo nasze dzisiejsze podejście do dzieciństwa przypomina wyścig zbrojeń po sukcesy – ślęczenie wraz z dziećmi nad pracami domowymi, a nawet robienie ich za nie, bo „walczymy o średnią”, posyłanie dzieci na niezliczone „przydatne na przyszłość” zajęcia dodatkowe, nawet jeśli dzieci wolałyby jakieś inne, albo po prostu wolałyby się ponudzić. I wtedy przypomniałam sobie, że rozmawiałyśmy kiedyś o tym, że nigdy nie robisz zadań domowych za Twojego syna. Dalej trzymasz się tej zasady?

— Jak najbardziej. Wychodzę z założenia, że praca domowa jest zadana dla dziecka i to dziecko powinno ją zrobić. Moim zdaniem prac domowych powinno być mniej, ale jest jak jest. Od początku szkoły podstawowej syn miał sporo zadawane. Postanowiłam więc, że będę go wspierać w nauce, pokazując mu na przykład, jak zaplanować w czasie co i kiedy trzeba zrobić, ale nawet nie przyszło mi do głowy, że miałabym robić pracę domową za niego.

Borys czasami się denerwuje, że ma za dużo zadane, że jest zmęczony, albo mu się nie chce nic robić po powrocie do domu. Ja to rozumiem. Zdarzało mi się usłyszeć: „A mama Basi/Wiktora zrobiła tę pracę z plastyki / biologii / polskiego za nią / za niego. Czemu Ty mi nie chcesz pomóc?!”. Odpowiadałam: „Chcę Ci pomóc, ale ja tę pomoc rozumiem inaczej, więc nie zrobię tego za Ciebie.”

— Inaczej, czyli jak?

— Mam swoje sposoby wsparcia w pracach domowych, np. gdy syn miał do napisania wypracowanie z polskiego, to zostałam jego osobistą sekretarką. On wymyślał i mówił na głos treść, a ja pisałam wszystko szybko na komputerze. Dzięki temu praca szła płynnie i zostało już tylko przepisanie wypracowania do zeszytu. Robiliśmy tak z mężem kilka razy. Teraz Borys już pisze szybciej, więc nadąża pisać sam w zeszycie to, co wymyśli.

Uczyłam go też jak rysować, na przykład zwierzęta, gdy rysował pracę na plastykę. Wcześniej jednak sama musiałam się dokształcić w tym temacie, oglądając filmiki instruktażowe w internecie 🙂 Czasami syn dostaje gorszą ocenę, bo jego praca nie jest tak „ładna” jak prace zrobione przez rodziców czy starsze rodzeństwo. Kiedyś złościł się i smucił z tego powodu. Teraz już nie. Teraz wie, że najważniejsze jest to, że narysował ją sam. To jest jego praca i jego ocena. Nie trzeba jej dzielić na dwie lub trzy osoby.

Nie ukrywam, że takie samodzielnie narysowane prace zajmują synowi więcej czasu niż gdybym ja to zrobiła. Z polskiego czy matematyki też bym szybciej napisała i obliczyła wszystko, ale czy o to chodzi? Moim zdaniem nie.

Czasem, kiedy korci mnie, żeby coś za niego zrobić, przypominam sobie wszystkie te sytuacje, kiedy mimo początkowego zniechęcenia i trudności sam coś zrobił/napisał/narysował. Jak on się cieszył, jaki był z siebie dumny. W takich chwilach, patrząc mu w oczy, widziałam jego MOC. Wierzę, że każda taka samodzielnie zrobiona praca wzmacnia go jako człowieka. Na teraz i na dorosłe życie.

— Kiedy rozmawiałyśmy o szkole Twojego syna, przeszła mi przez głowę myśl, że jesteś jedną z nielicznych znanych mi mam, która jego edukację planuje wychodząc od TU i TERAZ, a w zasadzie od potrzeb Twojego syna teraz, a nie od wymyślonej przez Ciebie najlepszej możliwej przyszłości.

— Borys od małego bardzo lubił aktywność fizyczną i zawsze bardzo dużo czasu spędzał na podwórku. Kiedyś koleżanka wspomniała, że chce swojego syna wysłać do jakieś szkoły sportowej, więc i ja zaczęłam to rozważać. Sprawdziłam, gdzie są najbliższe szkoły sportowe i gdy okazało się, że do każdej z nich trzeba by było dość daleko dojeżdżać, zrezygnowałam. Chciałam żeby syn chodził do szkoły blisko domu, tu gdzie ma kolegów z osiedla. Pomyślałam, że jeśli będzie chciał, to może chodzić na jakieś zajęcia sportowe po południu, nie muszę mu od razu narzucać szkoły sportowej.

Wszystko zmieniło się, gdy syn był w ostatniej grupie przedszkola. Nudził się, trudno było mu wysiedzieć w miejscu i skupić się, szczególnie w okresie, gdy z powodu „brzydkiej pogody” dzieci nie wychodziły na dwór. Borys miał zawsze bardzo dużą potrzebę ruchu. Nigdy nie traktowałam tego jako problemu, zawsze jako potencjał. Rozmawiając z rodzicami dzieci szkolnych zdałam sobie wtedy sprawę, że w zwyczajnej szkole może mu być trudno. Będą od niego wymagali siedzenia w ławce po pięć godzin dziennie z kilkoma krótkimi przerwami. W-F  jako oddzielny przedmiot będzie miał dopiero od czwartej klasy a wcześniej tylko pojedyncze lekcje W-F z wychowawczynią. Po rozmowach z synem postanowiliśmy zapisać go do szkoły sportowej.

Zawsze uważałam i uważam nadal, że dziecko powinno chodzić do jednej z najbliższych okolicznych szkół. Jeśli chodzi gdzieś dalej, to musi być jakiś ważny powód. I u nas tym powodem był właśnie sport.

Szkoła sportowa – klasa pływacka okazała się strzałem w dziesiątkę! Moje dziecko wybiegane, wyskakane i wypływane bez problemu było i jest w stanie skupić się na lekcjach. Borys pokochał sport jeszcze bardziej, tak, że przenieśliśmy go do szkoły, gdzie pływania i zajęć sportowych jest jeszcze więcej.

— Nadzorowanie dzieci przyjęło niespotykane wcześniej rozmiary. Dzieci nie wychodzą same z domu. Raz, że nie mają czasu, dwa, za bardzo boimy się o nie. W Stanach odnoszący sukcesy w Dolinie Krzemowej przedsiębiorca Mike Lanza przywraca ideę swobodnej zabawy w domu, na podwórku, w sąsiedztwie, bo uważa, że „dzieci uczą się przez działanie, a nie siedzenie pod kloszem i czekanie, aż ich mózgi same się rozwiną”. Kasiu, puszczasz młodego na podwórko?

— Tak, jak wcześniej mówiłam, mój syn od małego bardzo dużo czasu spędzał na podwórku, tak jak i ja. Gdy był młodszy, szliśmy do parku, na plac zabaw – od razu po odebraniu go z przedszkola i wracaliśmy do domu dopiero, kiedy robiła się ciemna noc. Odkąd chodzi do szkoły, to niestety nie da się już siedzieć na podwórku do nocy, bo zwykle w domu czeka praca domowa do zrobienia. Jednak przy każdej możliwej okazji syn lubi wyjść na dwór. Niestety nawet na naszym osiedlu, obok pięknego parku, mało dzieci wychodzi na dwór i bez umówienia się z kolegami byłby sam. Na szczęście Borys ma kilku kolegów, którzy też lubią spędzać czas na podwórku. Ja też nadal wychodzę. Zwykle umawiam się z koleżanką. Zieleń i bycie na powietrzu uspokaja mnie i sprawią dużą przyjemność. Czasami nasi synowie są z nami, a czasami znikają na długi czas, zajmując się swoimi sprawami tj. głównie swobodną zabawą.

— Co jest według Ciebie najważniejszą nauką, którą ma Twoje dziecko wynieść z dzieciństwa?

— To trudne pytanie. Trudno mi wskazać jedną najważniejszą rzecz. Chciałabym nauczyć go, żeby miał otwarty umysł, szanował ludzi i przyrodę oraz wierzył w siebie i swoje możliwości. Chciałabym, żeby wspominał swoje dzieciństwo jako szczęśliwe i żeby pamiętał, że zawsze ze wszystkim może się do mnie zwrócić. Nie jestem pewna, czy odpowiedziałam na Twoje pytanie?

— Tak! Kasiu, masz świadomość, że Twoje metody wychowawcze przez sporą liczbę naukowców wskazywane są jako te, które pomagają wychować młodego lidera?

— Ha ha ha. Nigdy nie myślałam o tym w taki sposób. Jednak jak się nad tym zastanowię, to chyba faktycznie coś w tym jest. Liderem nikt się nie rodzi, ale wierzę w to, że spędzanie czasu z dzieckiem, dawanie mu codziennie porcji miłości i szacunku pozwala mu rozwinąć skrzydła.

— Skąd wiesz, jak wychowywać dziecko?

— Z książek, przynajmniej częściowo;-) Przed urodzeniem syna nie miałam prawie styczności z małymi dziećmi. Nie wiedziałam, jak się nimi zajmować i jak z nimi rozmawiać. W ciąży zaczęłam więc czytać, żeby się dokształcić w tym temacie. Czytałam: „Język niemowląt”, „Zabawy fundamentalne”, „Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały. Jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły”. Myślę, że miałam albo dużo szczęścia, albo niezłego nosa, że w całej masie poradników i książek o wychowaniu dzieci trafiłam właśnie na powyższe. To była dla mnie baza.

Teraz myślę, że te treści musiały trafić u mnie na podatny grunt. Czytając je czułam, że to, co jest tam napisane jest właściwie oczywiste i w sumie już to wiedziałam wcześniej, musiałam tylko wydobyć tę wiedzę i umiejętności na światło dzienne.

Po urodzeniu Borysa uczestniczyłam też w różnych warsztatach dotyczących rozwoju dziecka i wychowania, no i dalej czytałam. Potem poznałam Porozumienie bez Przemocy (NVC) i to mi jeszcze bardziej otworzyło oczy. Stało się inspiracją i motywacją do własnego rozwoju, przyczyniając się do lepszego porozumienia między mną a synem.

— Miewasz chwile zwątpienia?

— Czasami tak. Chociaż w sumie, to nie nazwałabym tego zwątpieniem. Wiem, że czasem mam gorszy dzień, jestem zmęczona, zła. Czasem nakrzyczę na syna, zanim uświadomię sobie burzę emocji, która się we mnie kotłuje. To się zdarza. Na szczęście wiem, że zawsze mogę przeprosić i robię to.

— Co Ci pomaga trwać w zaufaniu do Twoich wychowawczych wyborów?

— Na jednym z pierwszych warsztatów umiejętności wychowawczych, w których uczestniczyłam, rozmawialiśmy o tym, na jakich dorosłych chcielibyśmy, żeby wyrosły nasze dzieci. Wiele raz padały słowa: szczęśliwy, samodzielny, mądry, dobry. Ja bardzo chcę, żeby Borys taki był. Wierzę, że mam na to duży wpływ właśnie teraz, kiedy jest jeszcze dzieckiem. Mam głębokie przekonanie, że każda rzecz, którą mówię lub robię, tworzy atmosferę naszego domu, zwiększając lub zmniejszając szansę mojego syna na rozwinięcie jego pełnego potencjału. Staram się więc na co dzień.

Bardzo ważne jest też to, że oboje z mężem mamy wspólną wizję wychowawczą. Dzięki temu jest łatwiej.

Pomocne jest też otaczanie się osobami, które myślą podobnie. Ja mam to szczęście, że moja siostra i koleżanka w bardzo podobnym „stylu” wychowują dzieci. Uczestniczyłyśmy w tych samych warsztatach umiejęności wychowawczych, czytałyśmy też te same książki. Dzięki temu możemy wymieniać się doświadczeniami i wspierać, kiedy pojawiają się trudności.

Usłyszałam ostatnio opinię, że na Facebooku panuje wśród rodziców ekspansywna, wywierająca presję moda na chwalenie się osiągnięciami dzieci. Zauważyłaś to?

— Jeśli mam być szczera, to ja więcej czasu spędzam w realu, niż na Facebooku, więc nie widzę tego tak bardzo, ale słyszałam o tym. Jestem bardzo dumna z mojego syna. Jest fajnym chłopakiem, bardzo dobrze radzi sobie z nauką w szkole i ma już wiele osiągnięć sportowych. Dalszym znajomym o tym zwykle nie opowiadam, ale bliskim zawsze. Traktuję to jako dzielenie się moją radością z bliskimi, a nie chwalenie się. Jeśli mam wrażenie, że ktoś jest trochę zazdrosny, to też nic już więcej nie opowiadam. Nie wstawiam też zdjęć medali ani świadectwa z czerwonym paskiem na FB. Jeśli Borys będzie chciał, to sam to kiedyś zrobi. Ja cieszę się nim tu i teraz.

— Rozmawiamy tutaj o wychowywaniu dziecka, które wspiera liderskie talenty. I nie jest tak, że masz na to pełen domowy etat, bo pracujesz, i to nie mało. Jak udaje Ci się to łączyć? Być tak obecną w życiu synka i jednocześnie pracować pełną parą?

— Przez pierwsze dwa lata po urodzeniu Borysa byłam z nim w domu, bo nie pracowałam zawodowo. Był to dla mnie bardzo fajny czas. Cudownie było obserwować, jak syn się rozwija i móc mu pokazywać świat. Wracając do pracy martwiłam się, że nie będę mogła spędzać z synem tyle czasu co wcześniej. Nie wiedziałam jak pogodzić bycie rodzicem i pracę zawodową, kiedy doba nie chciała się wydłużyć.

Postawiłam więc na jakość. Kiedy jestem w pracy to zajmuję się pracą na 100%  a kiedy jestem w domu, to też na 100%. To jest z jednej strony trudne, ale z drugiej łatwe, bo mam jasność co do tego, gdzie przebiega granica i nie zabieram pracy do domu. Kiedy spędzam czas z Borysem, moja uwaga jest całkowicie na nim skupiona. Nie patrzę wtedy w telewizor, nie odbieram telefonów ani nie przeglądam internetu. To jest nasz czas. Ze względu na pracę i szkołę mamy go mniej niż kiedyś, ale wykorzystujemy go na maksa:-)

— Dziękuję za rozmowę, Kasiu.

 

 

Szkoła Trenerów Empatii

https://www.szkolatrenerowempatii.pl/